czwartek, 28 maja 2020

Brawurowa akcja


          Jesień 1943 r. była chłodna i mokra. Mieszkańcy Leżajska i okolic mieli jeszcze w świeżej pamięci zdarzenia i przeżycia z przeprowadzanych przez okupanta w maju i czerwcu pacyfikacji. Bardzo wiele polskich rodzin opłakiwało swoich najbliższych pomordowanych lub wywiezionych do obozów. Na miejscowym cmentarzu żółciły się jeszcze świeżą gliną usypane mogiły 38 ofiar pacyfikacji w dniu 29 maja 1943 r. Był to już piąty rok hitlerowskiej okupacji z całym repertuarem szykan i represji wobec narodu polskiego.

Pewnego październikowego dnia, w największej tajemnicy obiegła miasto wiadomość o tajemniczym uwolnieniu więźniów z aresztu posterunku żandarmerii niemieckiej, mającej siedzibę w budynku miejscowego sądu. Zatrzymanymi mieli być członkowie ruchu oporu. Uwalniającymi większy oddział partyzancki w mundurach niemieckich policjantów. Milczała tylko władza okupacyjna i zaprzeczała faktom.

Było to zdarzenie o wielkim aspekcie społeczno-moralnym. Przywracało wiarę społeczeństwa w dalsze istnienie i działalność organizacji wolnościowych, stwarzających stałe zagrożenie okupantowi i dające dowód, że brawura żołnierzy podziemia nie zna granic. Ofiarami pacyfikacji byli w większości członkowie AK.

Po kilku dniach znane były nazwiska dwóch uwolnionych. Nieznane pozostały nazwiska żołnierzy podziemia biorących, udział w akcji.

Dziś w różnych relacjach na ten temat nie wiele opowiadają starzy mieszkańcy. Młodym ten epizod z lat wojny i okupacji jest zupełnie nieznany.

W tym czasie, w celach Burggerichtsgefängnis (więzienie Sądu Grodzkiego) w dyspozycji Stűlzpunktu żandarmerii niemieckiej siedziało tylko kilkunastu zatrzymanych.
Wśród nich Jan Stelmachowicz ps. "Wilczur" członek AK. Aresztowany został na ulicy miasta po rozpoznaniu przez agenta Gestapo u niego teczki skórzanej. Teczka poprzednio była własnością jednego z konfidentów z Rudy Łańcuckiej, którego wcześniej zlikwidowano z wyroku władz Polski - Podziemnej. Aresztowany "Wilczur" korzystając z okazji, przez wypuszczanego z aresztu innego zatrzymanego, nieznanego nazwiska, miał powiadomić o swojej sytuacji "Franciszka" ze Sarzyny.

Los zatrzymanego Jana Stelmachowicza był przesądzony. Do przeprowadzenia śledztwa przyjechali znani już z okrucieństwa jarosławscy gestapowcy. Oczekiwali jeszcze na przybycie największych oprawców: Doppkego i Schmidta z racji planów rozpracowania grupy likwidacyjnej AK.

O zamiarach gestapowców poinformował Jana Stelmachowicza Stanisław Strycharz, klucznik aresztu, członek AK. „Franciszek” miał przekazać te informacje Stanisławowi Jazdowskiemu ps. „Ryś”- komendantowi grupy sabotażowo-dywersyjnej AK w obwodzie niżańskim.

Zapadła decyzja o natychmiastowym za wszelką cenę uwolnieniu zatrzymanego. W razie niemożliwości realizacji zamierzenia postanowiono dostarczyć mu truciznę. W rozpracowanym przez "Rysia" planie akcji odrzucono projekt uderzenia większą grupą bojową z uwagi na zlokalizowanie aresztu w wielokondygnacyjnym murowanym budynku łatwym do obrony. Załoga liczyła ca 3o żandarmów i policjantów oraz zawsze kilku gestapowców. Przyjęty plan akcji był prosty choć bardzo ryzykowny. Założono wykonać go w zaangażowaniu czterech żołnierzy podziemia przez wejście do wewnątrz budynku pod jakimkolwiek pozorem. Sterroryzować strażnika i uwolnić więźnia.

Następny dzień był dniem przyjmowania paczek dla więźniów, przeto akcję postanowiono wykonać niezwłocznie już na drugi dzień wykorzystując tę okoliczność.
 Fot. Uczestnicy akcji odbicia z więzienia w Leżajsku. 19 X 1943. Od lewej: Edward Sitarz ps Leszek, Ryszard Młynarski ps Aleksander, Tadeusz Pacyna ps Borowik.
19 października 1943 r. około godziny 9-tej na stacji kolejowej w Nisku, do pociągu jadącego w kierunku Przeworska wsiedli członkowie grupy sabotażowo-dywersyjnej AK obwodu niżańskiego: Ryszard Młynarski ps. „Aleksander”, Tadeusz Pacyna ps. „Borowik” i Edward Sitarz ps. „Leszek”. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety i po dwa granaty obronne. Ubrani byli jak przeciętni cywile. Jadący przy oknie pociągu "Leszek", w Rudniku porozumiał się wzrokiem ze stojącym na peronie Stanisławem Jazdowskim ps. "Ryś" który wsiadł do przedziału przez nich zajętego. Byli wyłącznie sami, bez innych pasażerów. "Ryś" jako dowódca akcji objaśnił jej założenia i plany. W pociągu był spokój, jechało niewielu pasażerów. Dojeżdżając do Leżajska, na skraju lasu obok dzisiejszych Zakładów Sylikatowych wyskoczyli w biegu z pociągu. Każdy oddzielnie z zachowaniem wzrokowej łączności poszli w kierunku budynku sądu, przystępując do akcji wg wcześniej ustalonego planu. Na ulicach był niewielki ruch. Wzdłuż frontonu budynku sądu, po chodniku chodził wartownik - policjant ukraiński. Pod ścianą leżały kozły-zasieki z drutu kolczastego, którymi w porze nocnej, zamykano przejścia, na podwórzu stały trzy parokonne furmanki -"forszpany" do dyspozycji żandarmów. Przed bocznym wejściem do budynku spotkali dwie niewiasty.

Zgodnie z planem akcji, przed budynkiem sądu po drugiej stronie na chodnika, od strony miasta pozostał "Leszek" z zadaniem ubezpieczenia tj. zastrzelenia wartownika w przypadku usłyszenia wewnątrz budynku strzałów. Miało to umożliwić będącym w budynku kolegom ewentualne wycofanie się. "Borowik" pozostał przy bocznych drzwiach wejściowych na klatkę schodową wiodącą do aresztu, kwater żandarmerii i policji granatowej. Drzwi te dla wartownika chodzącego wzdłuż budynku były niewidoczne. Zadaniem "Borowika" było ubezpieczenie przed ewentualnym zablokowaniem tych drzwi przez przygodnego żandarma, który mógł się tam znaleźć w czasie ewentualnej strzelaniny. "Leszek" i "Borowik" utrzymywali stale kontakt wzrokowy.

"Ryś" i "Aleksander" weszli do budynku sądu i po schodach na pierwszą kondygnację. "Ryś" niósł wcześniej zakupiony w Rudniku chleb zawinięty w papier, jako paczkę dla więźnia. Na pierwszej kondygnacji, przy kracie zamykającej dostęp do aresztu spotkali klucznika więziennego Stanisława Strycharza, któremu "Ryś" oświadczył, że chce podać paczkę z chlebem dla zatrzymanego, wymieniając jakieś nazwisko. W tym momencie klucznik otworzył drzwi w kracie zamykającej korytarz z celami, wypuszczając więźnia z miotłą w ręku. Był to Bronisław Mendyk z Leżajska pełniący funkcję sprzątającego, zatrzymany za niedostarczenie „obowiązkowych dostaw- kontyngentu”.

Tego w założeniu przeprowadzanej akcji nie przewidzieli.

"Ryś" wręczając klucznikowi paczkę wstawił nogę między drzwi, wykluczając ich zamknięcie. Równocześnie z "Aleksandrem" wyjętymi pistoletami sterroryzowali klucznika, każąc prowadzić się do celi, w której przebywał Jan Stelmachowicz. Wystraszonemu i niedowierza­jącemu klucznikowi "Ryś" oświadczył, że cały budynek sądu jest otoczony partyzantami i tylko wykonanie poleceń może uratować mu życie. Pomijając posiadaną informację o przynależności organizacyjnej klucznika, po niedawnym, uwolnieniu więźniów w Żołyni, ta forma zastraszenia była bardzo skuteczna.

Tym sposobem znaleźli się w areszcie. Mieli klucznika z kluczami do cel, które znajdowały się tutaj jak i o piętro wyżej.

Naprzeciw bramy aresztu znajdowały się biura policji granatowej. W pewnej chwili, klucznik oświadczył, że poszukiwany więzień przebywa w celi na piętrze, obok kwater niemieckiej żandarmerii. "Ryś" nie wiedząc, że klucznik kłamie polecił „Aleksandrowi” udać się z klucznikiem na piętro po szukanego zatrzymanego, sam pozostając na podeście klatki schodowej.

"Aleksander" idąc z klucznikiem na piętro wziął do ręki krzesło, na którym poprzednio siedział klucznik, pozorując wykonywanie prac porządkowych. W połowie drogi, na schodach spotkali jakąś Niemkę idącą do pomieszczeń żandarmerii. Zapytała coś idących po niemiecku. "Aleksander" na migi odpowiedział, że nie zna języka niemieckiego i dała im spokój. Tuż przy bramie na piętrze spotkali żandarma i cywila rozmawiających po niemiecku. Klucznik zachowywał się spokojnie, przeto spotkani Niemcy nic do nich nie mówiąc, zeszli na dół. Spotkali później "Rysia" i "Borowika" i przechodząc obok nich wyszli z budynku.

Z otwieraniem bramy do aresztu na piętrze klucznikowi schodziło podejrzliwie długo. To wzbudziło w "Aleksandrze" podejrzenie, że klucznik może coś "kombinuje". W swej relacji "Aleksander" przyznaje nawet, że nie czuł się zbyt pewnie. W odległości dwóch kroków od drzwi dobiegały głosy przynajmniej kilkunastu Niemców. Był sam pozbawiony jakiejkolwiek łączności z pozostałymi członkami grupy.

Na korytarzu przy celach klucznik otworzył wpierw drzwi ostatniej bramy celi i powiedział:
- Ta cela jest pusta, ale niech pan sprawdzi.
Kiedy zrobił krok na próg celi wydawało mu się, że klucznik usiłował zatrzasnąć drzwi. Odruchowo cofnął się na korytarz i uderzył klucznika pistoletem w głowę, grożąc mu natychmiastowym zastrzeleniem. W tym momencie klucznik oświadczył, że poszukiwany więzień jest w celi na parterze. Zeszli ponownie na parter. Obok bramy do aresztu stał "Ryś" i uchylił ją. Klucznik od razu otworzył właściwą celę. Siedział w niej poszukiwany Jan Stelmachowicz "Wilczur" i jeszcze dwóch nieznanych zatrzymanych.

Na pytanie "Rysia" kim są i za co zostali zatrzymani, starszy, zatrzymany w mundurze kolejarza (Władysław Działo z Leżajska) oświadczył, że jest zatrzymany pod zarzutem sabotażu kolejowego, młodszy (NN), zatrzymany, że oskarżony jest o wytrucie koni na majątku rolnym. Oświadczyli, że grozi im śmierć z rąk gestapo, w wyniku czego "Ryś" kazał im wychodzić razem z nimi.

Równocześnie "Ryś" zamknął w opuszczonej celi bardzo zszokowanego klucznika razem z więźniem Bronisławem Mendykiem, którego spotkali przy bramie. W rozumowaniu przyjął, że zatrzymany, zatrudniony przy pracach porządkowych w areszcie był dla okupanta nieznacznym przestępcą i mógł liczyć na zwolnienie. Musiał być dla klucznika świadkiem, że uwolnienia dokonano siłą po jego sterroryzowaniu.

Uwolniony Jan Stelmachowicz został przez "Rysia" natychmiast uzbrojony w pistolet i opuścili areszt wychodząc przez nikogo nie zatrzymywani.

Pierwszy szedł "Ryś", potem młody więzień, potem "Kolejarz", potem Jan Stelmachowicz, z kolei "Borowik" a na końcu "Aleksander" - autor niniejszej relacji. Zaraz na ulicy na żądanie "Rysia" towarzysze więźnia, po którego zorganizowano akcję odłączyli się. Opuścił posterunek i poszedł za nimi stojący przed budynkiem "Leszek". Chodzący wzdłuż budynku sądu wartownik niczego nie zauważył. Na ulicy, zmieszani z przypadkowymi przechodniami oddalili się z terenu zagrożenia. Uwolnieni, każdy na własna rękę szukał schronienia. Grupa bojowa z zachowaniem środków ostrożności wycofała się w kierunku lasu w okolicę Klasztoru, który w tym przypadku mógł gwarantować najlepsze schronienie.

Po pewnym czasie może i celowo przedłużanym przez klucznika jego wołanie przez okno celi, w której był zamknięty, spowodowało alarm na posterunku żandarmerii. Kierunek pościgu, raczej przypadkowy był trafny, ale na tyle opóźniony że nieskuteczny. Grupa bojowa dotarła do lasu i ukryta za krzewami i drzewami widziała jadącą żandarmerię poszukującą zbiegów.

To zdarzenie było chyba decydującą okolicznością likwidacji leżajskiego aresztu. 8 stycznia 1944 r. przeniesiono wszystkich więźniów do Rzeszowa. Później zatrzymywani byli natychmiast wywożeni do więzienia gestapo w Jarosławiu.

Wściekłość Niemców nie miała granic. Skatowali klucznika Stanisława Strycharza i poturbowali nic nie winnego Prezesa Sądu Stanisława Poliwkę.

Klucznika uratowała przed śmiercią chyba skaleczona uderzeniem pistoletu głowa, zamroczenie i świadek zdarzenia Bronisław Mendyk i zapewne relacje Niemców, którzy widzieli obcych ludzi.

Wszystkich pozostałych więźniów wyprowadzono z cel na korytarz. Wiele godzin leżeli na betonowej posadzce. Bito ich, pozorowano zastrzelenie, wypytywano o wygląd "bandytów". Obiecywano zwolnienie i nagrodę za wskazanie śladów pozwalających na schwytanie uwolnionych.

Zegar na klasztornej wieży pozwolił na dokładne ustalenie czasu akcji, 1o.oo - 1o.35, zaś po powrocie do domu do Niska dowiedzieli się o masowej egzekucji Polaków w Rozwadowie. Stojący dziś na miejscu zbrodni pomnik z datą 19 października 1943 r. pozwolił na dokładne ustalenie czasu jednej z wielu brawurowych akcji wykonanych przez żołnierzy Armii Krajowej.

Uwolnienia więźniów dokonali żołnierze grupy sabotażowo-dywersyjnej AK obwodu niżańskiego pod dowództwem "Rysia" w składzie:
  • Stanisław Jazdowski ps. "Ryś" - technik chemik, w okresie międzywojennym pracownik obecnych Zakładów Chemicznych w Nowej Sarzynie, oficer rezerwy.
  • Edward Sitarz ps. "Leszek" - uczeń gimnazjalny z Niska.
Obaj polegli 15 sierpnia 1944 r. w walce z żandarmerią niemiecką w Górach Miechowskich, pochowani na cmentarzu w Słaboszowie.
  • Ryszard Młynarski ps. "Aleksander" – zam. w Warszawie.
  • Tadeusz Pacyna ps "Borowik" – zam. w Krakowie. 
Uwolnieni:
  • Jan Stelmachowicz ps. „Wilczur” - członek oddziału partyzanckiego "Ojca Jana" i "Wołyniaka".
  • Władysław Działo ps. „Dziad” - członek AK, pracownik PKP, mieszkał w Leżajsku.
  • NN - nieznany z nazwiska i miejsca pobytu
Wszelkie krążące po Leżajsku, w późniejszym okresie sugestie o rzekomym współudziale w akcji członków miejscowej i sąsiednich placówek AK mało prawdopodobne i dotychczas niepotwierdzone. 
Po ustaleniu adresów uczestników zdarzenia, z inicjatywy autora, w dniu 28 maja 1983 r. w czterdziestą rocznicę akcji, po raz pierwszy spotkali się i poznali "Aleksander" z "Dziadem". Obaj z tamtego zdarzenia zapamiętali wiele szczegółów i po serdecznej wspólnej rozmowie mógł powstać dokładny jej opis.

Spotkanie po latach.
Władysław Działo do spotkania bardzo niechętnie rozmawiał na ten temat nawet z najbliższymi. Na spotkaniu był otwarty. Pięć miesięcy wcześniej przeżył pacyfikację tylko dzięki brakom kontaktów w działalności organizacji z Walerianem Mirkiem, który okazał się konfidentem gestapo.


Na fotografii: Od lewej: Juliusz Ulas Urbański, Stanisław Działo, Władysław działo ps Dziad, Ryszard Młynarski ps Aleksander, Janina Chamiec- córka Władysława.


Siedząc "pod celą" z "Wilczurem tenże dawał mu do zrozumienia, że spodziewa się odbicia, w co w zasadzie obaj nie wierzyli. Samo uwolnienie trwało kilka minut. Po wyjściu z budynku więzienia nie pamięta jak się rozstali. Szedł szybko do domu przez tory kolejowe najkrótszą drogą. Wiedział że jest spalony i zmuszony do ukrywania się. Chciał zobaczyć tylko rodzinę.

Kilkanaście razy jego dom o późnych porach dnia i nocy nachodzili granatowi policjanci z komendantem "Kripo" Wołosem, zapewniając solennie, że włos z głowy mu nie spadanie, ale chcą się tylko dowiedzieć kto to zrobił. Ukrywał się na własnym obejściu w przygotowanych kryjówkach.

Chcąc mieć kontakt z maleńką córką, pozostać nierozpoznanym i pomagać żonie w gospodarstwie najczęściej przebierał się za niewiastę i nazywany był przez własną córkę "Babą Jagą".

Janina Chamiec, córka Władysława Działy wspominała:
- Byłam chyba jedynym dzieckiem, które nie bało się "Baby Jagi". Bardzo ją, nawet lubiłam, a nawet kochałam. "Baba Jaga" robiła mi zabawki, trzymała i huśtała na kolanach, całowała i była dla mnie bardzo dobra. Stale kojarzyłam ją jednak z ojcem, albowiem w tym samym miejscu na twarzy co on, miała bliznę.

Po spotkaniu autora z uczestnikami zdarzenia w 1983 r. artykuł też po tytułem "Brawurowa Akcja" drukował miesięcznik społeczno-kulturalny w Rzeszowie " Profile " nr 10/171/83.

Też Historia

Drogi Czytelniku
Zapewne Tobie będzie miło, a mnie w szczególności, że nie musisz tego czytać, a ja nie musiałem pisać bzdur i wyrażać wdzięczności różnym ważnym osobom czy władzy. Najczęściej wydawcy dziękują i są komuś dozgonnie zobowiązani za to, że dał swe przyzwolenie na pokrycie kosztów ich edycji, zawsze za pieniądze z naszych podatków. Jak może być inaczej. Dzięki tylko takim zabiegom "co nie bądź" różnych Autorów ujrzało światło dzienne.
Jest to moje skromne, prywatne wydanie, za moje skromne emeryckie finansowe możliwości. Za wyjątkiem braku gotówki nie przeszkadzały mi w edycji żadne dąsy niezadowolonych z treści i niechęć władzy czerwonej, białej, czarnej i nijakiej.
W zasadzie piszę dla siebie, w tym przypadku też dla Przyjaciół i Znajomych. Będzie dla mnie wielką satysfakcją kiedy zechce przeczytać je jeszcze ktoś, kto odczuje taką potrzebę. Niniejsze wydanie powstało dzięki namowom mego Przyjaciela Kazimierza Kuźniara ze słusznym uzasadnieniem:
"Kto jeszcze pamięta i zna ciekawe zdarzenia leżajskiego środowiska z udziałem już zapomnianych mieszkańców? Uczestniczyli oni w różny sposób w życiu miasta, swoim istnieniem pisząc jego historię".
W treści zamieszczonych esejów proszę nie doszukiwać się jakichkolwiek moich animozji do wydarzeń lub ludzi. Oceniłem je jako warte przypomnienia. Może znajdzie się jeszcze "ktoś" kto pokusi się na opisanie innych ciekawych wydarzeń. Interesujących tematów jest wiele. Wystarczy sprowokować ludzi do mówienia i opowiedzenia o tym co zapamiętali bardziej szczegółowo. To też "mała" historia miasta, ta najbliższa mieszkańcom.
Bardzo pomocny okazał się rodowód mojej rodziny od stuleci związanej z miastem. Wiele ciekawych rzeczy dowiadywałem się z korespondencji i rozmów na różne tematy z przedstawicielami najstarszego pokolenia Panów: Wincentego Banasia, Kazimierza Gduli, Czesława Dudzińskiego, Karola Kwiecińskiego, Wincentego Ordyczyńskiego, Józefa Piotrowskiego, Ojca - Władysława Urbańskiego i Zygmunta Węglarza. Oni też są współautorami tych esejów.
Może ktoś z Czytelników z nutką przykrości przeczyta o swoich bliskich. Moją intencją było uchronić od zapomnienia pamięć o różnych zdarzeniach z udziałem mieszkańców. Jeśli komuś trochę głupio to pretensje może mieć tylko do swoich przodków, że nie myśleli o przyszłości i nie zadbali o dobre imię. Mnie w obowiązku pozostało napisanie tylko prawdy.

Filantrop czy dziwak
W brzozowej części leżajskiego cmentarza, tak umownie zwanego z racji rosnących brzóz, warto odszukać zapomniane już przez wszystkich miejsce wiecznego spoczynku - Antoniego Lukszandla. Spoczywa tam człowiek, który cały swój majątek przeznaczył na cele dobroczynne jak: Szpital Ubogich, Ochronkę i kształcenie obcych sobie młodych ludzi.
Kilkanaście kroków od bramy, po lewej stronie alei, w czwartym pseudorzędzie grobów znajdują się pozostałości zapewne kiedyś okazałego grobowca. Pomnik z piaskowca, a na nim napis: Antoni Lukszandel 1824 - 1911 - em. poborca podatkowy. Z całą bezwzględnością czas i ludzie uczynili wszystko aby zatrzeć pamięć o człowieku. O człowieku, który z racji swojego postępowania i podjętej decyzji, dla jednych może być filantropem, dla drugich zwyczajnym dziwakiem. Dawnymi czasy, w ostatniej woli, wielu mieszczan ofiarowywało pieniądze i majątki na różne cele społeczne. Na owe czasy w biednym mieście, w bardzo trudnej sytuacji materialnej była młodzież pragnąca zdobywać wiedzę i kształcić się na wyższych uczelniach. To chyba było przyczyną, że bogaty mieszczanin, właściciel wielu realności i dużych obszarów ziemi, postanowił pomóc materialnie potrzebującym. Sprzedał swój majątek, a z części uzyskanej kwoty ustanowił fundację stypendialną dla "kształcącej się aryjskiej młodzieży mieszczańskiej". Stypendium przyznawała Rada Miasta, na podstawie starań zainteresowanych, po spełnieniu zastrzeżonych kryteriów. Jedno stypendium rocznie, wyłącznie aryjczykom, biednej, polskiej młodzieży mieszczańskiej, na dwóch ostatnich latach studiów, po pozytywnej ocenie nauki przez władze uczelni. Wśród prawdopodobnych stypendystów, tylko jeden przyznał się do jej pobierania. Oświadczył on też, że każdego roku kilka razy odwiedzał grób Antoniego Lukszandla. W Święto Zmarłych zapalał tradycyjną świeczkę ze "Zdrowaśką". Spotykał tam też Pana Kazimierza Przybylskiego. Reszta stypendystów brała stypendia dyskretnie bojąc się plotek i skojarzenia potrzebnego "świadectwa ubóstwa" z dostatkiem w rodzinie.
W zachowanym dokumencie można przeczytać: "Pan Kazimierz Gdula - student IV roku Wydziału Prawnego Uniwersytetu J. K. we Lwowie. Nadaję Panu na rok szkolny 1933/34 stypendium z fundacji im. Antoniego Lukszandla w rocznej kwocie 300 złotych ze zgłoszeniem się najpóźniej do końca br. z poświadczeniem Dziekana Wydziału Prawnego J.K. we Lwowie, że zasługuje Pan na wypłatę stypendium i po złożeniu znaczka stemplowego za 25 groszy i świadectwa ubóstwa".
Pan Antoni Lukszandel uszanował i wykonał ostatnią wolę swojej zmarłej żony Marianny (+ 1899) - leżajskiej poczmistrzyni. Kazał pochować ją na cmentarzu tuż obok swojej realności. Grobowiec w części znajdował się na prywatnej posesji.
Jak opowiadał Pan Kazimierz, stypendium w kwocie 300 złotych było bardzo poważną pomocą w życiu studenta. Wystarczyło na zakup skryptów, zeszytów, skromnej odzieży i butów. Każdorazowo, pewna sumka przeznaczona była także na "skromniutką" bibkę. W końcu, była to równowartość trzech stukilogramowych świnek lub dwóch średnich miesięcznych urzędowych poborów.
1987
***
Protekcja
Do domu rodzinnego, ze Lwowa powrócił Pan Kazimierz Gdula, po ukończeniu studiów na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Wiedział, że będzie miał trudności ze znalezieniem urzędowej posady. Tymczasem snuł plany na przyszłość. Pewnego dnia, wieczorem wyszedł na spacer. Przeszkodził mu w tym deszcz. Nie mając parasola, schronił się przed deszczem pod gałęziami olbrzymiego kasztana, których wiele rosło wzdłuż całej ulicy Mickiewicza. Takie samo schronienie, znalazł nieznany mu, elegancko ubrany pan. Widocznie "korporatka", na głowie Pana Kazimierza zainteresowała nieznajomego i rozpoczął z nim rozmowę. "Cieszę się, że spotkałem przedstawiciela miejscowej inteligencji. Może coś ciekawego dowiem się o tym mieście?"
Zdarzenie miało miejsce przed zamkiem starościńskim naprzeciwko domu Bauerów. Równocześnie w pobliżu miejski "lampiarz" zapalił jedną z ulicznych lamp gazowych, którymi oświetlano miasto. W jej świetle można było przeczytać nazwę sąsiedniej ulicy. Nieznajomy jakby trochę zdziwiony głośno przeczytał: ulica mjr Tadeusza Wyrwy Furgalskiego. Poprosił Pana Kazimierza o opowiedzenie czegoś na temat jej patrona. Opowiadanie Pana Kazimierza było długie i szczegółowe w detalach, aż nieznajomy ze wzruszeniem mu podziękował. Na pożegnanie, serdecznym uściskiem dłoni zaproponował - "w przypadku prawdziwych trudności w znalezie¬niu pracy spróbuję Panu może coś pomóc". Dopiero w domu Pan Kazimierz obejrzał wręczony mu przez nieznajomego bilet wizytowy. Bilet był zupełnie nietypowy. Nie było na nim żadnego nazwiska, jedynie miejscowość - Warszawa i dwa numery telefonu. Obok jednego informacja: "pilne sprawy służbowe". Długo poszukiwał Kazimierz pracy, były tylko obiecanki. Postanowił wykorzystać oferowaną pomoc. Mimo kilkakrotnych prób i różnych zabiegów telefonistki Pani Michaliny Dziadeckiej - stołeczny numer nie odpowiadał. Nie ocenił swojej sprawy za ważną i nie skorzystał z zastrzeżonego numeru. Trochę tym speszony, postanowił pojechać do Warszawy. Z publicznego telefonu obok dworca kolejowego zadzwonił pod podany numer. Treść rozmowy była nietypowa i zaskoczyła Pana Kazimierza. "Kto dzwoni, skąd?" - "mgr Kazimierz Gdula z Leżajska, ale z telefonu z budki obok warszawskiego dworca". "Proszę chwilę zaczekać". W słuchawce usłyszał głos nieznajomego ze spotkania pod leżajskim kasztanem. "Witam, witam w Warszawie. Jak pana rozpozna mój szofer? Wyjedzie po pana na dworzec. Oczekuję pana". "Mam na głowie czapkę "korporatkę" a w ręce gazetę "Wróble na dachu"" - odpowiedział Pan Kazimierz. "Do zobaczenia, proszę zaczekać kilka minut pod budką telefoniczną". Rzeczywiście, po chwili, do zupełnie zaskoczonego Pana Kazimierza, podszedł oficer i oświadczył - "jestem do pana dyspozycji, Pan pułkownik czeka na pana". Całkowicie zbaraniał Pan Kazimierz, ale wsiedli do wskazanego samochodu. Po krótkiej jeździe zatrzymali się i weszli do olbrzymiego gmaszyska. Stojący w "westybulu" wartownik tylko zasalutował. Długi korytarz z drzwiami po obu stronach. Na jednych drzwiach - wizytówka: "płk Teodor Pandor Furgalski" - wyjaśniła wszelkie niejasności. Był to brat Tadeusza o którym tak wiele opowiadał nieznajomemu Pan Kazimierz. Serdeczne powitanie. Później tylko krótka rozmowa o spra¬wach bardziej osobistych. Na zakończenie rozmowy tylko - "proszę zaczekać parę dni, budujemy COP, coś na pewno się znajdzie". Po takim zapewnieniu Pan Kazimierz postanowił odwiedzić swoich znajomych, pracujących w Warszawie - leżajskich murarzy. Zeszło mu parę dni, wszyscy znajomi godnie przyjmowali swojego krajana.
Po powrocie do domu matka przywitała go reprymendą i ze strachem - "Kaziu, co się stało? W pilnej sprawie służbowej przysyłał po ciebie naczelnik poczty Pan Kazimierz Doening, a dziś rano był strażnik miejski Pan Michał Nabrzeźny". Jeszcze tego samego dnia wszystko wyjaśnił naczelnik poczty. Pan Kazimierz proszony był o zgłoszenie w Wydziale Osobowym Dyrekcji Poczty we Lwowie. Pojechał tam nazajutrz za pożyczone pieniądze. Rodzina Pana Kazimierza była naprawdę biedna. Miło w dyrekcji powitał go jakiś wysoki rangą urzędnik. Poprosił o odręczne napisanie podania o pracę i życiorysu. Odwrotnie wręczył zupełnie zaskoczonemu Panu Kazimierzowi nominację na Kierownika Urzędu Pocztowego w Rudzie Łańcuckej. Radości w całej rodzinie Gdulów nie było końca. Mama Kazimierza zaniosła dwa złote "na ofiarę". On wszystko przypisywał protekcji za sprawą "korporatki" i oboje mieli rację.
W okresie Peerelu przypomniano Panu Kazimierzowi "protekcję" Furgalskiego. Musiał "pożegnać" stołek Przewodniczącego PRN w Lubaczowie i żyć na swoim, "na adwokackim chlebie"
1992
***

Prezydent
W lipcu 1929 roku Leżajsk znalazł się na trasie wojewódzkiej wizytacyjnej podróży ówczesnego Prezydenta prof. Ignacego Mościckiego. Piękna, letnia, słoneczna pogoda sprzyjała krótkim, okolicznościowym odwiedzinowym uroczystościom. Takiego zaszczytu doznało i nasze miasto. Spotkanie z dostojnym gościem odbyło się na Rynku,dokładnie obok miejskiej studni, dziś punktu czerpania wody. Miejsce nie było przypadkowe. Tylko tutaj niewielki placyk wyłożony był kamieniami "otoczakami". Wokół "poleskie błoto" rozjeżdżone kołami chłopskich furmanek. Latem wysuszone słońcem cuchnęło końską uryną. W tle żydowskie kramy zamknięte w czasie wizyty. Ogólny widok był bardzo ciekawy. W otwartych oknach wszystkich domów, głowa przy głowie zebrali się ciekawscy starozakonni. Chyba nieznany reżyser dobrał tak charakterystyczne postacie z brodami, pejsami, w kapeluszach z otoczkiem futerek z tchórza.
Niewielki placyk otoczony okółkiem ciekawskich. W środku Pan Prezydent ze swoją świtą i przedstawiciele miasta. Kurtuazyjna wymiana zdań z tradycyjnym "witamy na leżajskiej ziemi", ale bez bochna chleba, ludowej kapeli i przebierańców - Krakowiaków. Na zachowanej fotografii można zauważyć tylko galę mundurów, czerń garniturów, białych koszul i rękawiczek. Dwie małe dziewczynki wśród nich Marysia Poliwkówna, pod kuratelą nauczycielki i cioci Marii Szabo oraz siostry zakonnej powitała wierszykiem Gościa. Nie było kwiatów, ani modnego dzisiaj całowania i głaskania dzieci po głowach. W ramach dalszych uroczystości, przewidziano odwiedziny Klasztoru. Nie witał, ale tylko wyszedł do przybyłych ks. Gwardian. Odsłonięte cudowny obraz leżajskiej Matki Bożej. Oglądano sakralne zabytki kultury. Na zakończenie miano wysłuchać słynnych organów. To najpiękniejsze i największe w kraju informował ks. Gwardian. Po kilku chwilach organowej muzyki, Pan Prezydent spytał stojącego obok oficera - "Jeśli się nie mylę pułkowniku gra tylko część organów?" "Chyba tak" - odparł oficer. Niezadowolenie i oburzenie Prezydenta dostrzegł towarzyszący świcie starosta i podszedł do ks. Gwardiana chcąc załagodzić zaistniałą sytuację. Goście niezadowoleni kierowali się ku wyjściu. "Tego się nie spodziewałem"- powiedział do adiutanta Prezydent. Ponoć w kadencji była jeszcze raz okazja do odwiedzenia Leżajska. Pamiętając nietakt jaki spotkał Go w tym mieście, polecił zmienić trasę przejazdu.
1987
***
Sikorski
Uroczystości upamiętniające pobyt gen. Władysława Sikorskiego w Leżajsku, były przyczyną i początkiem sporów o wybór miejsca na okolicznościową tablicę i domów w których ostatecznie zamieszkiwał. Najpewniejsi byli ci, którzy w uzasadnieniu przytaczali dane z informatora turystycznego J. Depowskiego - "Leżajsk i okolice". Przy alei klasztornej w domu nr 12 mieszkał przed I wojną światową Władysław Sikorski. Pozostali powoływali się na mało znane i nie¬sprawdzone relacje świadków, które praktycznie pokrywały się w treści. W przypadkowych dyskusjach wszyscy chcieli mieć rację. Ciekawostki z życia znanych, wielkich ludzi zawsze chętnie wspominano, szczególnie kiedy osobę uważano za swoją lub bliską. Fragment listu Pana Stanisława Szczęka, wnuka Magdaleny Szczęk nie wymaga komentarza: "Władysław Sikorski był starszym kolegą mojego ojca Władysława Szczęka ze studiów na Politechnice Lwowskiej. Spotkawszy się we Lwowie, gdzieś w kawiarni, Sikorski zwrócił się do mego ojca: wy panie kolego jesteście z Leżajska. Czy moglibyście mnie zorientować gdzieby tak w Leżajsku usytuować się na dłuższy okres czasu. Wtedy mój ojciec powiada: zapraszam pana do nas. Mamy obszerny dom w wygodnym punkcie koło stacji i spokojny pokój do pracy. Moja mama stworzy panu doskonałe warunki. I tak Sikorski zamieszkał w hotelu Magdaleny Szczęk - matki Władysława. Dzień jego wypełniony był skupioną pracą. Po powrocie z terenu do nocy uczył się forsownie języków. Spacerował po pokoju i głośno recytował teksty. Potem podpatrzono go, że przygotowywał sobie mowy. Do kogo i w jakiej sprawie i treści nie ustalono. Wygłaszał je stojąc przed lustrem, wielokrotnie powtarzając i korygując mimikę i gestykulację. Jednym słowem przygotowywał się do roli działacza politycznego w wielkim stylu. Do konfliktu z babką doszło jak spostrzegła, że listy które pisał atramentem zamiast suszyć bibułą odbijał na obrusie. Poplamił w ten sposób obrus niewiarygodnie. Babka - kobieta krewka, wpadła w szewską pasję i wypowiedziała mu mieszkanie. Od tego czasu rozpłynęły się jego stosunki z moim ojcem, prawdopodobnie unikali się wzajemnie bo obu było jakoś niezręcznie".
Późniejszy generał Władysław Sikorski przebywał w Leżajsku od kwietnia do listopada 1909 roku. Mieszkał około miesiąca u Szczęków, później u Eustachiewiczów korzystając z kuchni u Niezgodów z rodzinami Hollendrów i Dobruckich. Po wyjeździe odwiedzał swoich przyjaciół. W czasie takiego pobytu w dniu 15 listopada 1910 roku na obywatelskim wiecu przed kasynem (nie istniejący budynek na placu Jaszowskiego), z okazji bitwy pod Grunwaldem wygłosił przemówienie, które część społeczeństwa przyjęła z mieszanymi uczuciami z racji dopatrywania się w nim haseł i treści w tym czasie niepopularnych.
"Almanach Leżajski" nr 4 z 1984 r.
***
Egzekutor
Mecenas, dr Wiktor Grychowski prowadził w mieście kancelarię adwokacką. Mieszkał w byłym pałacu Wojciecha Miera - poety, tłumacza i targowiczanina - na ul. Sandomierskiej. Tu u niego jako krewni, sieroty mieszkali bracia Furgalscy.
Major Tadeusz Wyrwa Furgalski poległ 16.07.1916 roku pod Polską Górą na Wołyniu. Austriackie władze zaborowe zezwoliły radzie miasta aby część ulicy Sandomierskiej nazwać imieniem poległego majora. Uzasadnienie było proste. Poległ w walce z bolszewikami i na tej ulicy krótko mieszkał. Uroczystość z pochodem przez miasto odbyła się wiosną 1918 roku.
Pan mecenas Wiktor Grychowski "szanując" swój drogi czas, nigdy w terminie nie płacił należnych podatków. Zawsze czekał na egzekutora sądowego, który przynosił nakaz płatniczy. Musiał to czynić w służbowym, galowym, zielonym uniformie. Był to ponoć cały ceremoniał załatwiania sprawy. Egzekutor przepraszał pana mecenasa, że musi wypełnić przykrą misję i wręczał nakaz. Pan Grychowski sadzał egzekutora na skórzanym fotelu przy pięknie rzeźbionym stoliku. Zawsze częstował kawą i kieliszkiem wina lub koniaku. Odliczając należną kwotę wręczał ją egzekutorowi, dziękując za fatygę osobie urzędowej. Przy obopólnych ukłonach i teatralnie maskowanych humorach egzekutor opuszczał dom mecenasa, znowu do następnego przybycia za kilka miesięcy. Jako ciekawostka zachował się "dowód doręczenia przez sługę sądowego c.k. Sądu w Leżajsku dla Pana doktora Grychowskiego - adwokata, przeznaczonego do przeprowadzenia egzekucji c.k. Sądu z dnia 18.02.1909 r. liczba czynności 6319/9".
Kto dziś przechowuje takie dokumenty? Ten szczegółowej uwagi zachował się w jednym z mieszczańskich domów. Na odwrocie nakazu ręka Pani Grychowskiej zapisała wspaniałe, kulinarne przepisy na "ptysie" i "tort kakaowy" godne wystawnego stołu i prawdziwego smakosza.
1987
***
Leżajskie kroniki
Wiele sprzecznych informacji o losach "Kroniki miasta Leżajska", zachęcało do rozwiązania tej zagadki. W konfrontacji zebranych dokumentów powstały dwie wersje. Bardzo różniły się między sobą. Kto ma rację? Była ponoć jeszcze w magistracie po roku 1944. Nikt praktycznie nie znał jej treści ani wyglądu. Mówiono na ten temat wiele, każdy zastrzegał sobie anonimowość.
Pewnego dnia dostałem jeden z listów od Pana Wincentego Ordyczyńskiego. Była to korespondencja bardzo ciekawa, z racji poruszania w niej wielu tematów dotyczących starych dziejów naszego miasta. Oto jego fragment:
"Już dawno wyłączyłem się od spraw leżajskich i tylko gdzieś w sennych marzeniach pozostały wspomnienia młodości. Powiem Panu jednak, że jest to temat ogromny, gdyż wbrew pozorom historia Leżajska jest niezmiernie bogata i ciekawa. Otóż, kiedyś w magistarcie, było bogate archiwum akt dawnych, które później częściowo znalazły się w rękach prywatnych. Doszło do mojej wiadomości, że część z nich znalazła się w rękach Pana Józefa Depowskiego. Coś tam próbował pisać. Jako młodzieniec, byłem świadkiem złożenia w magistracie, do archiwum, przez dr Tadeusza Trynieckiego z Grodziska, pewnych akt, które kazał tam przekazać chyba jego stryjeczny dziad, powstaniec zamieszkały i zmarły w latach dwudziestych we Lwowie. Była tam między innymi, historia Leżajska, w języku łacińskim, napisana przez jakiegoś księdza. Tłumaczyliśmy ją z kolegami z pasją i do dzisiaj pamiętam jej początek. "Okolice te zasiedliło celtyckie plemię Lędzian, po śmierci Karola Wielkiego. Lud pobożny, przywiązany do wiary ojców, jednak zabobonny, skłonny do grabieży i rozpusty". Widzi Pan jakich mieliśmy przodków.
Przypadkowo, w wojewódzkim Archiwum Państwowym w Przemyślu odnalazłem dwa dokumenty. Pozwoliły jednoznacznie stwierdzić kto i w jaki sposób wszedł w posiadanie leżajskiej kroniki.
"Dyrekcja Państwowego Gimnazjum im. Ks Piotra Skargi w Rohatynie. Rohatyn, dnia 28 kwietnia 1938 r. No.B-IV/38. Dyrekcja Państwowego Gimnazjum w Rohatynie uprzejmie prosi o wypożyczenie dzieła "Kronika miasta Leżajska" dla Pana prof. Józefa Depowskiego nauczyciela tut. Zakładu, który opracowuje monografię miasta Leżajska". Zał. Rewers.
Kronika miasta Leżajska, nigdy nie powróciła do Urzędu Miasta. Potwierdzeniem tego było pewne zdarzenie, z udziałem uczniów przed-maturalnej klasy II A miejscowego liceum. W roku 1947, z okazji imienin, uczniowie ofiarowali Panu Józefowi Depowskiemu, piękne wydanie "Powstanie Listopadowe". W swej edycji miało szare papierowe okładki. Z tego powodu, zostało oprawione w płótno przez ucznia tej klasy Władysława Szwaję. W rewanżu, jedna z najbliższych lekcji odbyła się na zupełnym "luzie". Była bardzo ciekawa. Pan Depowski czytał swoje fraszki, opowiadał o literackich znajomościach - Janie Wiktorze i cudownym uratowaniu od wojennych zniszczeń i posiadaniu źródłowych materiałów a wśród nich "Kroniki miasta Leżajska". Opowiadał, że aktualnie wykorzystuje ją przy pisaniu monografii miasta. Ta monografia jako przewodnik turystyczny "Leżajsk i okolice" ukazała się w roku 1959.
Ku memu następnemu zaskoczeniu, zaproponowano mi "udostępnienie" Kroniki Leżajska. Wypożyczona kronika - zeszyt - nie była tą której poszukiwałem. "Prastare są dzieje ziemi leżajskiej.
Do połowy XVI stulecia był Leżajsk miejscowością nieznaną i małą".
W dalszym ciągu wiele banałów. Treść jej pozwoliła na rozwiązanie zagadki.
Tę drugą "Kronikę - Monografię" w objętości 55 stron zeszytu napisał własnoręcznie w roku 1940 Pan Antoni Terlecki, prawdopodobnie na czyjeś zamówienie. Kogo? W jakim celu? Zawiera sugestywne informacje i wiele błędnych danych. Kończy się opisem rządów okupacyjnego burmistrza Jana Nellsa. Jako przestępca wojenny został stracony na rzeszowskim zamku.
Przecież w niczym nie mogła zastąpić tej autentycznej. Wybrany tytuł przez autora "Monografia miasta Leżajska" mógł zmylić czytelników. Tę właśnie monografię widziano po wojnie w leżajskim magistracie. Znowu została wypożyczona, bez rewersu, przez ówczesnego Przewodniczącego celem wykorzystania do pracy magisterskiej Panu X. Posiadając pewne dokumenty w finale zdecydowałem się na korespondencję. Po śmierci Pana Józefa Depowskiego dowiedziałem się, że dysponentem tej części masy spadkowej został syn Pana Józefa, Pan prof. Stanisław Depowski. Do niego skierowałem list o następującej treści: "Szanowny Panie - Są zdarzenia i sprawy, które pozostają w ludzkiej pamięci na zawsze. Pomimo upływu lat odmładzają się wspomnieniami i dorastają do problemów. Przykro kiedy w majestacie tytułów ginie ludzka uczciwość, nieobca szaraczkom i maleńkim. Wkrótce minie dwa lata (23.12.1987) jak zwróciłem się do Pana z prośbą o zajęcie stanowiska w bardzo dla mieszkańców Leżajska ważnej sprawie. Chodzi o dalsze losy dóbr kultury miasta Leżajska, które Pana Ojciec Pan Józef Depowski miał czasowo w swym posiadaniu i które należała zwrócić prawowitym właścicielom. W ostatecznym finale załatwienia sprawy, proponuję, przekazanie ich Zarządowi Towarzystwa Miłośników Ziemi Leżajskiej w Leżajsku do dnia 29 lutego 1988 roku. Po tym terminie, pozwolę sobie na podanie do publicznej wiadomości informacji z tym związanych łącznie z treścią przesłanych pod Pana adresem listów.
Wbrew może Pana oczekiwaniom i przewidywaniom sprawa w całym zakresie jest na miarę skandalu. Spadkobiercom pozostało jedynie zwrócić społeczeństwu jego własność, dla spokoju zmarłych, zadowoleniu żyjących i pożytkowi młodego pokolenia. Prof. Stanisław Depowski, Warszawa ul. Wałowa 5/12 - Dowód nadania UPT Leżajsk nr. 12289 z dnia 28.12.1987r".
Biuletyn Miejski nr 7/8 1994

There will be no more Sukkoth. Jews in Lezajsk

Dear reader

I am aware that in writing about the former Jewish community of Lezajsk I will face many dilemmas when describing certain events. (..) In the following article I want to remember events and people from 60 years ago, which are probably close to heart of older people. If the young read it then, I think, they will no longer be puzzled by the behaviour of our orthodox Jewish pilgrims and tourists. (...)

Jews in Lezajsk

Only Jews with German sounding surnames lived in Lezajsk.

1AderAdlerAlterAsterAkner
6AnfangAdwokatAltmanAltschűllerAscher
11AusibelBakonBardachBeckBerstein
16BergerBeerBeiliBarberBass
21BilfeldBirnbachBinderBrűllBrodt
26BirnfeldBergenichtBothBohrerBodenstein
31BlumenfeldBurstinBurtaDillerDrylman
36DrűckerDiererErbaumErlichEngelberg
41EisenbergEibenstarkEimemEtnerEheman
46EinchornElenbogenEngländerFaustFäeber
51FrankenharFeitFergenbaumFeldmanFerber
56FetterFensterFrenklFischlerFreinfeld
61FriedlanderFlizkuFrescherFlichtenbaumFriedman
66FlaumenbaumFligelmanGarfunkelGrabscheindGlanzberg
71GansGallerGlattGärtnerGeitzhals
76GreismanGeistlerGerechtGrűnfelgGrűnberg
81GuzikGrossGoldmanGoldbergGoldstein
86GrisingerGoldbrenerGottliebGoldschmidtGoldfarb
91GoldwenderGotesdienerGrűnbaumGrűnmannGruszow
96GrűnwaldHasenfeldHamersfeldHaarzopfHaberstein
101HaftelHammerHaarHackerHauben
106HeiselbeckHanflingHirschfeldHornHorowitz
111HollenderHolloschűzerHolloschűtzHormanHolles
116HoffortHonigIdlerIserJamm
121JägerKlarkmanKarfiołKarpfKraut
126KrausKlapholzKannerKärnerKohn
131KornblauKnoblichKalterKirschenblűtKirschbaum
136KirschnerKinderfreundKiselKleinmanKrampf
141KrantKerbeKellerKneitelKörber
146KurtmanKurzKupferschmidtKűhlKatz
151KlarmanKlaufmanKandelKostenLiberman
156LiskerLinderbaumLieberLuftschitzLöw
161LörLauferLaksLasserLaub
166LandauLewandelLugenbaumManderMehcon
171MetzgerMinderMondscheinMűllerMűnz
176NarzinsenfeldNadelNadelsbachNattelNeuman
181NeisNussbaumOhlbaumOrbachOst
186OsterPflanzerParnesPalenbergPechtalt
191PermitterPinkasPennerPotascherProfus
196PropperPuderbeitelRatchRaberRabinowicz
201RajzliReichenthalReisnerReissReif
206ReichReblumRingelReischerReinholz
211RinglerRingRottenbergRothmanRosenblűth
216RosenbaumRotenbergerRosenzweigRosnerRottenstrauch
221RebhunRothRokachRosenblattRosen
226StrauchSchwarzsteinSpatzSchmaczSattelman
231SchwarzerSchankSafierSalesSandbank
236SatlerSpergelSteinStempelStilbach
241SteinharattSternlichtSteifeldSternStelzer
246StendigScechtelSchweberScheinbachSchechtman
251SternbergSchenkelheimSchneckSchiffSchechter
261SchmiedtSilbermanSchlűsserbergStifelSchipper
266SchoorSonneblűthSobelSolbachStossvogel
271StrauchSteinnauerSprűngStrumTannenbaum
276TanzmanTaffelTeicherTeitelbaumTeichman
281TeschnerTepferTűrkenkopfTuchfeldTugenchaft
286ThurmUherUlrykVerständigVetter
291WachsWagnerWangWanderWasserman
296WaldmanWalkierWahrhaflingWachtenkönigWaller
301WandererWeinbergWeinmanWeissbergWeissbrot
306WerdenbaumWeissblumWeingartenWetscherWeinreich
311WengerWirthWilkenfeldWienerWolkenfeld
316WolfWurcelZalesZeibelZinn
321ZinnentaubeZuckerZellner  

On the graves of ancestors

When the Jewish settlement was established, on the other side of the ravine, where few houses were built, among the bushes of lilac and hazel, hidden from the prying eyes, a few graves emerged, mainly of the children who died of then unknown diseases. This was the beginnings of kirkut, the oldest necropolis in the town. Jewish residents of the town and the surroundings were buried there, divided into the male and female section. (...) The cemetery needed expanding and neighboring plots of land were purchased. At first it was surrounded by a wooden fence, made of thick, tightly fit planks, 2 meters tall. Then the fence was made of bricks and the gate was opened only for funerals and celebrations at cadyk's grave. Each grave had a matzeva, at the feet, in most cases made of sandstone, granite or marble.
They were adorned with writings of many forms and different content. Symbols commemorated the life of the deceased, especially his religiousness and good deeds. Apart from religious symbols such as the Star of David, menorah or a crown, there were signs depicting the name of the deceased. Jan Brzoza in his book "On the small square" cites a pre-war text on one of matzevas:
"Beda Ariel went to God, cry and lament, shed bitter tears, as a son of Levi and a grandson of Levi died". Goyim, before the war, could see the cemetery only through the cracks or holes in the wall (..).

Funeral rites were conducted on the day of death. Possibly it was a habit brought from Palestine, where high temperatures forced speedy burials. The rites were conducted by trained people in the Kehilla. The deceased was taken to the funeral home on kirkut grounds and hidden from the curious. The body was placed on a special wooden plank and washed. Arians called this "mangling of the corpse" (the expression comes from the washing machine rollers and does not sound as sinister as in English- Monika). Dead boys were circumcised. Then the body was wrapped in cloth, put on a special stretcher, covered in a shroud and quickly carried to the grave which was prepared beforehand. If church bells were heard, the deceased was put on the ground and the proceedings stopped until the bells stopped tolling. For this reason, funerals were usually conducted at the time of the day when there were no Catholic masses or funerals scheduled. Donations to cover funeral costs were gathered in old pots, which were shaken as to elicit more contributions.

Cadyk Elimelech is buried on the Lezajsk cemetery. Therefore it is now the place of worship and visits of Jews from all corners of the world, especially Israel and the US. There are about 2,300 Jews buried in Lezajsk (according to K.Gdula). The only surviving document is 40 post-mortem cards issued in 1913. They were found, in the summer 1979, accidentally by Tadeusz Fus, during renovation of a kindergarten in the building of ex-vicariate of the Greek-Orthodox church. They were well preserved, in the attic, under a beam.(..)
Until 1940 nothing signaled the total devastation of the cemetery that was to come. Cadyk's Elimelech's grave was in a wooden shack. In spring of that year, on orders of the occupant, "locals" - Józef Owsik and Józef Zaba, supervised by Johan Keipr, Stanislaw Werner and Michal Nabrzezny dismantled the shack and dug up the grave. They were looking for a "golden calf". From the large ditch 300x250x250cm they took out human remains and some metal and clay pots. The bones were left under a nearby tree for a few days. This was the reality. However, human imagination, hard at work, resulted in such accounts: "During the war, Germans gave orders to dig up the grave and found gold. The digging, by Polish workers, was heard all over the Górna street. Then a scream was heard and people run out of the cemetery. Cadyk was lying there, in a white shroud, as if buried yesterday, and had eyes. Lawyer Z. shrugged on hearing this story and a daughter of Marguszka got angry. "My father saw them running. Why would they run? Scared of the bones? No, the cadyk was laying there and looking at them with his eyes".
This is how legends are made and this is how this legend spread for the benefit of visiting orthodox Jews, because a miracle is the favourite child of faith. What happened then? A local youth, Adam Werner put the scull on a stick and frightened children who were playing nearby. Later, thanks to Kehilla's efforts the bones were collected and reburied in the upper part of the cemetery, on the left side of the road, allegedly in a grave of his
family member. Later there was a meteorological station built there (according to witnesses Józef Dec and Mieczyslaw Pudelkiewicz).
In 1962, on the spot of the old grave a brick ohel was built, on orders of
rabbi Frydman from Vienna, a formed student of Cracow School of Rabbinism, in thanks for saving his life during the war.

The Ohel was built by:
Investor representative - Zdzislaw Zawilski,
Designed by- engineer architect Arnold Baranski
Mason - Zenon Fraczek, Waclaw Garbacki,
Metal works - Zygmunt Weglarz.
Paid in cash by Zdzislaw Zawilski.

The history of this building has another thread. In December 1959 appeared in Lezajsk a Jew, communist Baruch Safier. He came back from the motherland of communism, Soviet Union, from a gulag. He became the base and the support for all the rebuilding of the cadyk's grave. This resulted in conflicts with the authorities, misunderstandings, gossip and money disputes and in the end Baruch Safier lost his people's trust. Then, a Polish woman, Janina Ordyczynska, begun to look after the ohel and did so until 1990, when she died in unusual circumstances. She has just opened the door to the ohel for the pilgrims when she fell and was taken to hospital when she died.
After her death, her daughter Krystyna Kiersnowska, took over.
"That one, of the Jews"- she was called in the town. She had their trust. The fact that Baruch accidentally spotted the original matzeva from the cadyk's grave among the pavement slabs on the Stawowa street. It read "our lord and teacher and man of God rabbi Elimelech Lazar Lippman in this grave rests, died 21 day of Adaru", was the most important and mobilizing factor to rebuild the ohel.

The pre-war Jewish cemetery was separated from Górna Street with a deep ravine. Today it is filled in. The brick wall of the cemetery was replaced in a lattice iron fence funded by the Nissenbaums. The randomly placed matzevas are no longer protected against curious eyes. Most forgotten matzevos still serve as paving stones on Lezajsk's streets.
The cemetery was not the only place where Jews were buried.
During the occupation they were buried wherever they met their death.
After long analysis and consultations with witnesses the following was established:
2 males (Zeible) - were buried on the grounds of primary school Nr 2 (about 8 metres away from Mickiewicza street and 4 metres from the northern edge of the property), 1 male - on Dolna street, near the house of the Dolega, 2 women and 3 children - Sanowa street no 38 (Sara Wagner with children: Henio and Lonia and her sister in law with her son), The Rubenfeld couple at Sanowa st number 20, 3 males (2 Jews, 1 Pole) - between former well and fence on the grounds of the court several people on the edge of Wierzawicki forest on the right side of the road towards Jaroslaw 3 people (Galler - mother and 3 sons) at "Chalupki" on the property belonging to the Malec family, about 20-25 Jewish children in mass grave on the right side of the cemetery’s entrance
10-12 Jews in Giedlarowa and 4 member family of Rimler from Zolynia In Brzoza Królewska the Kurschenblatt family was in hiding.

On 2 March 1994, during engineering works at the junction of Rzeszowska- Mickiewicza Street human remains were found and taken to the communal cemetery.
It was a Jew, in a Soviet uniform, who died because of heavy drinking in Potascher's house in December 1944 or January 1945.
In spring 1944, at night, German gendarmes shot on the Jewish cemetery 4 unidentified Poles.

Walking around the town

What is left after the Jewish community to remind visiting Jews of the bygone era?
Nothing or very little.
All remains of saved Judaica were bought and taken away by Baruch Safier.
There are no documents or pictures. The buildings on the main square (Rynek) and adjacent streets are the same but somehow different. Rebuilding and new front changed their appearance. Curtains in the windows, flowers and only Arian faces.

No more dark passages, with crooked gates, stench of urine and constant noise, typical "rejwach".
Today Rynek is covered in flowers and ringed with chains of cars. City guards don't fine people for throwing night soil on the streets. On warm, summer Sabbath days there are no chairs and benches on the pavements. There are no Jews sitting on them with their legs stretched across the pavement, reaching to the sewers. The saying "our streets, your buildings" lost its ring. There are no arguments, there is no need to seek compromise. The well on Rynek which was the place of "water people" no longer exists.
It was them who supplied the Jewish community with water, especially nearby bakeries. The stalls disappeared and the original hexagon shaped kiosk which belonged to
Pesla Safier and sold ice-cream and soda water (with juice if desired) as well as cakes, is long gone. The well and Pesla's kiosk served as a background for the welcoming of Polish President Moscicki when he came to Lezajsk.

Gone are:
- Golda Tanzman's bakery (ul. Rzeszowska 17), which had crispy "kajzerki" with poppy seed. My father stopped eating them after he saw a cat urinating on a sack of flour there.
- colonial good shop belonging to Salomon Weinstein (ul. Mickiewicza 8), where just before Sabbath, it was possible to buy for pennies ripe bananas and oranges. The young bought from him chleb swietojanski (type of bread), figs and chalva when they went on dates.
- kosher butcher, Abraham Renhental (ul. Rzeszowska), which sold "unclean" meat via the back door to Catholics.
- fabrics shop of Alter Anfang (ul. Mickiewicza), piled with finest fabrics and full of young shop assistants with peyos shaped like corkscrews dangling around their ears.
Everybody would find something there. Beautifully packed goods were wrapped with the company paper and tied with a ribbon, with its color always matching that of the lady client's dress.
- shop of Chaja Gruber (ul. Górna 7), which even on the Sabbath, via a side door would sell necessities. The procedure of buying was somewhat strange though. On the counter one pound portions of of sugar, salt, flour, buckwheat etc were laid in horn shaped paper bags. Next to them, on glass saucers change was placed. The buyer himself had to take desired goods as well as pay and give change to himself. Chaja only supervised closely. Jews always had a way to get round the rules.

Israel's buses no longer leave the square for Rzeszow via Zolyn and Lancut do Rzeszowa,
always full of bearded and peyos-ed passengers and the sweet smell of onions. Simon Sztendig, the only Judaism teacher, no longer gives his lessons. Brick houses no longer have removable roofs used when Jews celebrated the Sukkoth so they were not disrupted by local "szajgece" (villains). The band of Mozes Ader, with its Polish base player Helena Jurzyniec, no longer plays at weddings. Their beautiful melodies always sent your legs dancing.
Hanna Grunberg no longer brings "recommended servants", young local girls looking for work.
Nobody brings door to door on X-mas mornings carps and other fish and advertises "our maca" to the goyim.
The printing house belonging to Izaka Kuhla (ul. Mickiewicza 3) will no longer print "kantyczek" with many songs, sung in 1937-1939 by beggars next to the monastery.
The police will no longer arrest members of communist and workers organizations before Jewish national holidays.
Leib Katz no longer wonders around the square, especially on hot days, complaining of constant headaches and singing Jewish songs, being a target of jokes and pranks.
There is nobody around to have his peyos pulled, threatened with holy water, touched with a slice of bacon or lard, Who now remembers Joela Profus, the baker who did not know how many children he had.
"Sabbath goyeks" no longer exist - they provided services such as lighting the fire during the Sabbath, opened the windows etc.
The mikva is not visited by Jewish women wrapped in big shawls. Nobody offers matza, makagig, kugel or the "peyos vodka" anymore.
One can't hear the sound of Hersh Laks (ul. Górna) carriage driving the rich to the synagogue. Every Sunday and on holiday even in rain he took teacher Stefania Czechowicz to the monastery, as well as travelers from the station, or even priest Czeslaw Broda, returning from social engagements, which was always a sensation because the church had its own carriage with beautiful horses.

"Chabka" Chobik, the mute no longer sits on the threshold of the house on Rzeszowska street, which he shared all his life with chickens and pigeons and in winter with other birds. When he was chased away from the town by the occupant he took with him three white doves.
"Malamed"Josl Krauz no longer teaches in cheders
No longer amuses us the sign on the front of a shop “here you can buy soap, jam and other things”, or another sign “wipe your shoes clean first and then you will be welcome”.
Today all shops have display windows and doors are without iron bars or wooden shutters locked with strange locks.
The restaurant of Hollender Greissman (ul. Mickiewicza), where court writers “popped in” for a “little glass” or beer with onion pancakes when the judge, with a bunch of newspapers, went out to answer the call of nature. It could last as long as 45 mins.
There is no more Etner and his chicken slaughter house where on special hooks surrounding a concrete pool screaming chicken were hanged by its bound feet. He carried a set of knives in a special cloth case.
There is no fuel wholesale of Abraham Sandbank (Plac Szkolny), who, for the convenience of the poor, sold coal even in 10 kg bags.
There is no more "trafika" belonging to old Nusymowa (ul. Rzeszowska), where one could buy two cigarettes "Machorkowe", a quarter of a 25g bag of tobacco "Obywatelski" brand, cherry "fifke"(mouthpiece), tissue paper "Solali" or "Her-Be-Wo", or “tools” to make homemade cigarettes and a special device. One could also sell “Washingtons" as US dollars were called, there.
Motl Reiss no longer makes whips out of reed and carpet beaters and baskets.
One will not find the shop with hats, umbrellas and clothes belonging to Zeibl brothers (ul. Mickiewicza). They were so close to surviving the war – they were accidentally spotted when they were hiding in an abandoned house on Rzeszowska street.
There are no "ejrufy" such as between the houses of Brodt and Szozda (ul.
Rzeszowska) or Holloschitz and Podgórskieg (ul. Furgalskiego), which were metal wires hanged quite high and represented a symbolic fence which allowed Jews greater freedom of movement during the Sabbath.
The spring under "Ciukowa Górka" no longer beats. It supplied the mikveh, creating a stream flowing along kirkut, Dolna Street to "Ksiezy Staw" (priest’s pond). In September, the month of penance, Jews stood along its banks and shook their sins out of their pockets while reciting Michaesh lines.
Jewish door-to-door traders no longer get back home before the Sabbath carrying eggs, cream cheese and milk in bottles for which they bartered thread, ribbons, hair clips, combs and knives.
The photo shop "Sztuka" (art) of Natan Rosenbluth (Rynek), no longer stands. It made “at any time all kinds of photographs on the premises and outside”. I myself have a picture taken by Mr. Natan, as a boy sitting at the table with a candle on it and a prayer book in my hand.
Lezajsk’s synagogues were burnt down on 15 September 1939. The left over walls were taken down on 15 September 1939. The left over walls were taken down and the bricks were used to pave the main square. Later when it was renovated the bricks landed in a landfill. Today their place is occupied by new houses, and one is a restaurant, originally called "Targowa", now "Helena". (…)
Who of the current Lezajsk residents can point to the house of Chaim Metzger on
Lazienna Street or to houses of other Jews who lived on Boznic, Kacik czy Proroka streets.
Now hardly anything is left that could remind us of those times and those people.

The price of life

In Lezajsk, just like in the rest of the country, decent people selflessly helped Jews condemned by the Nazis. Knowing that they may have to pay with their own life and that of their loved ones, they still decided to help. (…)

Helping in those circumstances was not an easy task. Some Jews believed that they looked Arian and that all they had to do become unrecognizable is to put on glasses. But they frequently had a characteristic accent and used phrases that sounded very Jewish. The Jewish way of life was very distinct and different from that of people of Aryan background. These differences were sometimes almost hardly visible but they were still noticeable. It was easier to shelter women than men, who could always be subject to brutal examination and betrayed by their circumcision. Even those who did not have classic Semitic features such as a beaked nose, prominent ears and black hair, always bore marks of Jewishness on their faces and could be easily identified.
Despite these difficulties many Poles selflessly helped to shelter Jews and this is borne out by testimonies of many witnesses, which I quote below:

1. Memoirs of Maria Bogucka - 1981:
One evening when I was trying to close the door to the hall after forester Skowron from Brzoza Krolewska left our house I felt that somebody was stopping me. I heard a voice:” quiet, quiet, please don’t be afraid.” I opened the kitchen door to let in some light and I saw a man so hairy that he resembled a caveman. He said: “I am the young Zejbeł. You used to do shopping at our shop. Please help us, I am with my older brother. He is sick and has fever. I think he has pneumonia, please give us some food and some medicine.” I gave what I could, bread, butter, eggs and hot milk in a bottle.

He came every other day in the evening. It lasted for quite a while until they were arrested. I went to town once. I saw them walking to the court carrying a loaf of bread from me. I rushed back home, took children to the Gdulas and went with my husband to the parish to await the end of the drama
".
Maria Bogucka and husband Leonard – a doctor, lived in a vicarage in Makow Podhalański.

2.Death of the Zejbls
It was during the Lent. Irena Dec heard from the street:” they are leading the Zejbls. They were arrested.” The Zejbls, maybe because they were sick and feverish shouted out surnames –“ we will die with the Przybylskis, Urbańskis, Dec, they helped us."
(The quotation comes from a work by Hanna Krall – Proofs of existence, page 27)
It was not the Poles who caught and were leading the Zeibls. A local Volksdeutsch Johan Keiper bumped into them in the street and told his friend, a Pole. Both were terrified. The Pole said: Johan if you can please save them. Keiper run to the police station. But in a moment they were lead to a neigbouring property belonging to Kiszakiewicz (now primary school no.2) and shot. The reason was given that they had lice.
3. The drama of the Lewinters
Late at night the Lewinters knocked at out door, worried and crying asked to stay for a few days because they had no shelter. The town was plastered with announcements that helping Jews will be punished by death. My cousin Janka Wierzbicka, agreed to receive them. We put them in the last room (house of Adam Dec on Sandomierska street) warning them not to betray their presence. They were careless and must have approached the window facing the street. After a few days people started asking us if we are sheltering the Lewinters. Mr. Lewinter had attacks of loud cough and this revealed their presence. So Anna Romańska organized another place. Dressed in farmer’s clothes they traveled by a horse cart to Rogóżno and then by train to Przemyśl. Mr. Lewinter could not get used to the new situation, got depressed and committed suicide. He was secretly buried in the garden of the house in which they were hiding. From the flat he could see the Przemysl ghetto and what was happening. Mrs. Lewinter survived and after the war came back to Lezajsk where she lived in poverty supported by charity of friendly people, especially nuns. She was sick and paralyzed. She died in 1952."
Memoirs of Stanisława Opioła (from 1981) secretary of Lezajsk high school.
4. Unexpected letter from Tauba Kraut from 1985 and the author’s answer. Years ago I received an 11-page letter from a Jewish lady who used to live in Lezajsk. It is quite typical and worth reading. Style as in the original.
I married in Giedlarowa near Leżajsk, first we lived in Giedlarowa, then we settled in Leżajsk, Łańcut county. There we had 3 acres of land on Gilershof, we had a house in Leżajsk on Ruska street, a big garden from Ruska street to the next street. The big house was quite old and had a beautiful garden. I planted apple and pear treas. Then with Jankiel Kirschenblat we run a textile shop on Rzeszowska street. Jankiel Kirschenblat built a beautiful house and his sister and brother in law another one next to it. They were cousins of my husband Getz Kraut. The garden extended from one street to another, I don’t remember its name. I would like to know who bought our house for a pittance. It was somebody from the US. I would like to know where my and my husband’s parents were taken. Apparently they were driven out of Lezajsk to a small forest near Wierzawice village. Can anybody tell me where that is? There were several carts full of people and the Nazis shot them there. The carts returned, maybe they were hired by an hour. I would like to know if they were shot in that forest or taken somewhere else.

One man from Ruska street who drove them there came back and I asked him what happened to them and he told me that they were taken away from there by the Germans on buses.
I now go back to Giedlarow, where we Getzel and Tobka Kraut survived. There was one angel who saved us. We want to know about his family. His sacred name was Marcin Krówka. He was married in Czerwonka at „Dworczynie ", his wife’s name was Czerwonka. We survived there. Anielcia was 5, she saw us many times, she was very clever. Marcin had a son Franek and daughter Janka. Anielcia Baran lived in Giedlarowa in the same house where we hid. I would like the address of Franciszek Krówka. I would also like somebody to show me Lezajsk’s Jewish cemetery and the monuments which we heard about, and that somebody is looking after the graves. My grandmother was Tauba Kizelstein from Wólka Niedzwiecka. Her first name was the same as mine Tauba. I will never forget what this Hitlerites, Germans did to us. One man lived next to Gallera who sold bicycles and I and Galler climbed upstairs and that man saw us and came and said come down because I don’t want to be blamed. So we came down and run to our cemetery and further and thank God we survived. But many did not. Who would be so nice and show us the Rynek, which was paved by stones from the cemetery? I will be grateful if somebody could show me where the synagogue was. I remember when it burned and priest Broda stood there watching and crying and told the Poles “don’t laugh, this is a sacred place”. I can only pray for the innocent people who died there
".
That’s all from the author of the letter.
This letter moved me. I investigated and interviewed many people. I feel a moral obligation to give an answer, which I place below.

                                                                      Leżajsk, 26 June I985.
                    Dear Mrs. Tauba!

I believe the recipient of your letter was meant to be one of the older residents of Lezajsk or Giedlarowa, who might have known you and remembered the described events. By a coincidence your letter ended up in my hands so as it is customary I reply with great pleasure. I am happy that I could be of assistance and that I could live, for a short while, among memories written on the pages of history.
Your house in Giedlarowa was on the 5th kilometer, on the curve of the road – now there are new houses there, not a trace of old days. Your house in Lezajsk on Ruska street from 1937 this street was called Bronisława Pierackiego street and now 1 Maja street) you bought from Mrs Mroczkowska probably in 1936 and the field from Mrs Pomianowska. The house was rebuilt by the current owners. There is no trace of apple and pear trees in the garden you mentioned. The back of the garden still borders Stawowa street (now Świerczewskiego street) and on the spot where the pond was now there is a playground. The house was bought from you by Mrs Dziedzińska from the US for her family in Leżajsk and it is hard for me to determine whether it was for a “pittance”. The little forest near Wierzawice village is still there and in it there are mass graves of Jews shot by the Germans. The graves are forgotten and covered by overgrowth and trees just like many such graves in Poland.
You mention a man from Ruska street who talked about small buses. During the war only four residents of Ruska street had horses and could act as „forszpani" (whose duty was to render horse and cart services for the German police and army) who drove your parents and in-laws. If you had given the name maybe it would have been possible to find him. In my search I found an account of a former „forszpan", but not from Ruska street, who witnessed the execution in that forest. It is hard to believe that this is how people treated other people. If that „forszpan " told you a story about the buses taking the victims in an unknown direction maybe he was ordered to say so by the Germans, or maybe he wanted to spare you this terrible news. There is no doubt – all taken from the town were shot in that forest, and most likely nobody survived. There is a story that a boy aged 17 managed to escape but this is unconfirmed.

I went to Giedlarowa. There is no house of Marcin Krówka,who after the war moved to Rzuchow. On the spot there are new buildings and in one of them Aniela, who you remembered as a 5 year old girl, lives. She married and is now called Aniela Grabowy. They are modest people and admire their parents who sheltered you. She remembers you and Lejba Struch. Her children were very interested in her remembering the old days.
I went to the spot of the burned down synagogue and the cemetery. I saw the remaining graves and cadyk Elimelech’s ohel. In mass graves there apparently are also buried Poles and Russian POWs. There are a few old lindens. I went to Ruska street and Rzeszowska street where you had your shop with Kirschenblűt.
I also remember when Lezajk’s synagogues burned, the black smoke enveloping the town and streets covered with ash from the burnt prayer books. Priest Broda was killed in Dachau.
I want to remind you some events from that time which perhaps you have forgotten:

Do you remember the farm and the house of Marcin Krówka right next to the forest? A small wooden house supported by huge rocks. The floor of the storage room had one loose plank which could be lifted to allow passage to your hiding place. Do you remember the people you met in the forest when you were collecting blueberries? Do you remember when you were milking a cow and suddenly you saw Anielcia standing in the door of the cowshed shouting “mummy, mummy, soldiers came!” and a German gendarme right behind her? You hid your head between the cow’s thigh and the belly and the gendarme left without even searching the cowshed. Anielcia’s shouting saved your life. Do you remember when the gendarmes came to arrest Maria Krowka who was sent to collect the money lent to a neighbour before the war?
Do you know what your husband went through when he was taken from the ghetto? Right next to the ruins of the burnt synagogue the carts of „forszpan" were parked. Your husband sat on the cart of Stanisław Śliż resigned to go anywhere. Suddenly he was herded by Gestapo together with others for a “collection”. At the last moment he put something wrapped in a piece of cloth in Sliz’s pocket. After “the collection” he was assigned to another cart. They went towards Jarosław. They rejoiced when they passed Wierzawice and then Pełkinia thinking that they are taken to work. At the train station in Jarosław they boarded carriages. A few days later your husband knocked on the window of Sliz’s house at night. He was let in, had dinner with the family and asked for his “something” back. He was very surprised to find it intact. He wanted to leave some of the money for “safekeeping”.

Do you remember the words of Mr. Śliż - „Gätz what you went through only you know, what I will go through I do not know. Take all the money ". He was given a big loaf of bread and left with wishes to survive the war. The neighbours knew that your husband visited Krokoszowa (the first house on the right on Gilershof) – they knew you were at Krówka’s. This was a chain of “good will”, although sometimes broken by people undeserving to be called human. The Krówkas and many other Poles did not plant an olive tree in the alley of the Righteous in Jerusalem. Instead, in Poland a linden tree that you planted on a farm in Giedlarowa is growing. A beautiful 40-year old tree visited year after year by bees, it was meant to be a symbol of your life in case of your death.
Soon, Lezajsk will probably celebrate 200 anniversary of cadyk Elimelech’s death. Maybe even former residents will attend although their ranks thinned in the passage of time.

We should not forget that for over 300 years the history of Lezajsk was written by both our nations.

Zobacz też:
Święta Kuczek już nie będzie. Żydzi w Leżajsku

Święta Kuczek już nie będzie. Żydzi w Leżajsku

Drogi czytelniku
    Zdaję sobie sprawę, że pisząc tym razem o byłej leżajskiej społeczności żydowskiej napotkam na liczne dylematy przy opisywaniu niektórych szczególnych zdarzeń. bo jakie mam zająć stanowisko np. wobec błędnych materiałów i informacji do dziś publikowanych, które tylko dyskredytują Autorów i zacierają prawdziwy obraz minionych lat.
    W niniejszym opracowaniu pragnę przypomnieć zdarzenia i ludzi sprzed 60 lat bliskie osobom starszym. A jeśli przeczytają je także młodzi, to myślę, że nie będą ich już dziwiły pewne zachowania ortodoksyjnych żydowskich pielgrzymów i turystów. (...)
Żydzi w Leżajsku
W Leżajsku mieszkali Żydzi wyłącznie o niemiecko brzmiących nazwiskach, lecz nigdy nie utożsamiali się oni z grupą miejscowych Niemców.
1AderAdlerAlterAsterAkner
6AnfangAdwokatAltmanAltschűllerAscher
11AusibelBakonBardachBeckBerstein
16BergerBeerBeiliBarberBass
21BilfeldBirnbachBinderBrűllBrodt
26BirnfeldBergenichtBothBohrerBodenstein
31BlumenfeldBurstinBurtaDillerDrylman
36DrűckerDiererErbaumErlichEngelberg
41EisenbergEibenstarkEimemEtnerEheman
46EinchornElenbogenEngländerFaustFäeber
51FrankenharFeitFergenbaumFeldmanFerber
56FetterFensterFrenklFischlerFreinfeld
61FriedlanderFlizkuFrescherFlichtenbaumFriedman
66FlaumenbaumFligelmanGarfunkelGrabscheindGlanzberg
71GansGallerGlattGärtnerGeitzhals
76GreismanGeistlerGerechtGrűnfelgGrűnberg
81GuzikGrossGoldmanGoldbergGoldstein
86GrisingerGoldbrenerGottliebGoldschmidtGoldfarb
91GoldwenderGotesdienerGrűnbaumGrűnmannGruszow
96GrűnwaldHasenfeldHamersfeldHaarzopfHaberstein
101HaftelHammerHaarHackerHauben
106HeiselbeckHanflingHirschfeldHornHorowitz
111HollenderHolloschűzerHolloschűtzHormanHolles
116HoffortHonigIdlerIserJamm
121JägerKlarkmanKarfiołKarpfKraut
126KrausKlapholzKannerKärnerKohn
131KornblauKnoblichKalterKirschenblűtKirschbaum
136KirschnerKinderfreundKiselKleinmanKrampf
141KrantKerbeKellerKneitelKörber
146KurtmanKurzKupferschmidtKűhlKatz
151KlarmanKlaufmanKandelKostenLiberman
156LiskerLinderbaumLieberLuftschitzLöw
161LörLauferLaksLasserLaub
166LandauLewandelLugenbaumManderMehcon
171MetzgerMinderMondscheinMűllerMűnz
176NarzinsenfeldNadelNadelsbachNattelNeuman
181NeisNussbaumOhlbaumOrbachOst
186OsterPflanzerParnesPalenbergPechtalt
191PermitterPinkasPennerPotascherProfus
196PropperPuderbeitelRatchRaberRabinowicz
201RajzliReichenthalReisnerReissReif
206ReichReblumRingelReischerReinholz
211RinglerRingRottenbergRothmanRosenblűth
216RosenbaumRotenbergerRosenzweigRosnerRottenstrauch
221RebhunRothRokachRosenblattRosen
226StrauchSchwarzsteinSpatzSchmaczSattelman
231SchwarzerSchankSafierSalesSandbank
236SatlerSpergelSteinStempelStilbach
241SteinharattSternlichtSteifeldSternStelzer
246StendigScechtelSchweberScheinbachSchechtman
251SternbergSchenkelheimSchneckSchiffSchechter
261SchmiedtSilbermanSchlűsserbergStifelSchipper
266SchoorSonneblűthSobelSolbachStossvogel
271StrauchSteinnauerSprűngStrumTannenbaum
276TanzmanTaffelTeicherTeitelbaumTeichman
281TeschnerTepferTűrkenkopfTuchfeldTugenchaft
286ThurmUherUlrykVerständigVetter
291WachsWagnerWangWanderWasserman
296WaldmanWalkierWahrhaflingWachtenkönigWaller
301WandererWeinbergWeinmanWeissbergWeissbrot
306WerdenbaumWeissblumWeingartenWetscherWeinreich
311WengerWirthWilkenfeldWienerWolkenfeld
316WolfWurcelZalesZeibelZinn
321ZinnentaubeZuckerZellner

Na grobach przodków
Wraz z powstaniem w mieście żydowskiego osiedla, po przeciwległej stronie wąwozu, na którego zboczu wybudowano kilka domów, wśród rosnących krzaków dzikiego bzu i leszczyny, schowane przed oczyma ciekawskich, pojawiły się pierwsze groby, przeważnie dzieci umierających na nieznaną w tym czasie chorobę. Odległe to były czasy.
Taki był początek kirkutu - cmentarza żydowskiego, najstarszej miejskiej nekropolii. Grzebano na nim wszystkich zmarłych wyznaw­ców judaizmu z miasta i najbliższych okolic, z podziałem na część męską i kobiecą. Z racji wierzeń miejsce grzebania zmarłych Żydów jest miej­scem nietykalnym i nienaruszonym. Powodowało to ograniczenie miej­sca pochówku w myśl zasady, że każdemu przysługuje taka sama działka ziemi na wieczny spoczynek. Wyjątek stanowili rabini i uczeni w talmudzie. Z czasem przybywało mieszkańców i zmarłych, przeto z konie­czności, poszerzono cmentarz wykupując sąsiednie ogrody i połączono w jedną całość. Początkowo cmentarz ogrodzony był szczelnym płotem z grubych desek dwumetrowej wysokości. Później, płot zamieniono na mur ceglany z bramą otwieraną wyłącznie i na czas pogrzebów lub uro­czystości przy grobie cadyka. Na każdym grobie, w nogach ustawia­no płyty nagrobne - macewy. Najczęściej wykonane były z piaskowca, czasem z granitu lub marmuru. Zdobiły je napisy o bardzo różnej treści. Symbole nagrobne jak i epitafia upamiętniały życie zmarłego szczególnie jego pobożność i gorliwość w spełnianiu dobrych uczynków. Oprócz znaków o religijnym znaczeniu jak Gwiazdy Dawida, Menory lub Korony umieszczano także znaki, które obrazowały imię zmarłego. Jan Brzoza w książce pt. "Na małym rynku" cytuje jeden z przedwojennych, miejscowych napisów na macewie:"Beda Arieli odszedł do Boga, płaczcie i lamentujcie i lejcie gorzkie łzy, oto umarł Ben Lewi, syn Lewiego i wnuk Lewiego".Goje przed wojną najczęściej oglądali cmentarz przez powy­bijane w murze otwory, którymi nawet wchodzono na kirkut. Żydzi nigdy z tych otworów nie korzystali albowiem traktowali to jako pro­fanację cmentarza.
Uroczystości pogrzebowe dokonywane były najczęściej w dniu śmierci. Prawdopodobnie był to zwyczaj przyniesiony z Palestyny, gdzie wysokie temperatury i szybkie psucie się zwłok zmuszało do niezwło­cznego pochówku. Obrzędu dokonywali przeszkoleni ludzie będący w dyspozycji gminy żydowskiej. Zmarłego przenoszono do domu po­grzebowego na terenie cmentarza i skrzętnie ukrywano przed cie­kawskimi. Zwłoki układano na specjalnej desce poddając je rytualne­mu myciu. Czynności te aryjczycy nazywali "maglowaniem trupów". Zmarłe dziecko płci męskiej podlegało jeszcze obrzezaniu. Następnie, ciało owijano płótnem, kładziono na specjalne "mary", nakrywano pośmiertnym całunem i szybko przenoszono do przygotowanego grobu. W przypadku usłyszenia głosu dzwonów kościelnych, zmarłego kładziono na ziemi aż do ukończenia ich bicia. Z tego też powodu na pogrzeby najczęściej wybierano taką porę dnia, w której nie odbywały się nabożeństwa w kościele lub cerkwi i nie planowano katolickich pochówków. Podczas pogrzebu, w stare garnki zbierano datki na koszty pogrzebowe, dzwoniąc pieniędzmi co miało zachęcać do szczodrych ofiar.
Na leżajskim cmentarzu spoczął m.in. cadyk Elimelech. Z tej  to przyczyny jest on miejscem kultu i odwiedzin Żydów - ortodoksów pochodzących z różnych krajów świata a szczególnie z Izraela i USA. Na leżajskim cmentarzu pochowano łącznie około 2300 Żydów (wg relacji K. Gduli). Jedynym zachowanym dokumentem zmarłych jest 40 kart pośmiertnych wystawionych w 1913r. Znalazł je, latem 1979r. zupełnie przypadkowo Pan Tadeusz Fus, remontując budynek przedszkola mieszczącego się w byłym probostwie unickim. W dobrym stanie leżały one na strychu, pod krokwią. Dlaczego tam i tylko z jed­nego roku, trudno o odpowiedź
Nekropolie są szczególnym miejscem, które na ogół budzą szacunek wśród wszystkich ludów całego świata. Zdarzały się niekiedy drobne przypadki zniszczeń ale okazało się z czasem, że były one niczym wobec totalnej zagłady wszystkiego co było żydowskie przez nacjo­nalizm i faszyzm niemiecki.
Do roku 1940 nic nie wskazywało, że cmentarz leżajski ulegnie dewastacji. Na nim to, w drewnianej szopie krytej gontem, znajdował się grób cadyka Elimelecha. Wiosną tegoż roku, na polecenie władz okupacyjnych, "miejscowi" - Józef Owsik i Józef Żaba pod nadzorem Johana Keipra, Stanisława Wernera i Michała Nabrzeżnego rozebrali drewnianą szopę i rozkopali grób. Szukali rzekomo "złotego cielca". Z olbrzymiego wykopu 300x250x250 cm wyrzucono resztki ludzkich kości: głowy, rąk, nóg, miednicy i żeber, resztki blaszanych i glinianych garnków. Kości te leżały kilka dni pod rosnącą obok lipą. Taka była rzeczywistość, ale w ludzkiej fantazji i wyobraźni mogło być inaczej, np:
"Podczas wojny Niemcy kazali otworzyć grób (rozkopać) i znaleźć złoto. Kopali polscy robotnicy, uderzenia słychać było na całej ulicy Górnej. Potem rozległ się krzyk i z cmentarza wybiegli ludzie. Cadyk ukazuje się, leżał w białym całunie jakby go wczoraj pochowano i miał oczy. Mecenas Z. wzruszył ramio­nami na tą opowieść, ale córka Marguszki zaperzyła się. Ojciec widział, jak uciekali to przed czym? Wystra­szyli się kości? Cadyk leżał i patrzy l na nich prawdzi­wymi oczami chociaż bez stówa "
(Vide: Hanna Krall Dowody na istnienie Wydawnictwo 5 Poznań 1995r.)
W taki oto sposób powstają legendy i taka legenda o cadyku poszła w świat, potwierdzona przecież świadkami w osobach mecenasa Z. i wzruszającej ramionami „zaperzonej" córki Marguszki. To wszystko na potrzeby przyjeżdżających żydowskich ortodoksów, bo cud to prze­cież najmilsze dziecko wiary.A tak naprawdę, co działo się potem? Miejscowy "wyrostek" Adam Werner niósł czaszkę cadyka na patyku i straszył nią bawiące się obok dzieci. Nieco później, za sprawą ówczesnej Gminy Żydowskiej wykopane z grobu kości cadyka zostały pozbierane, przeniesione i zakopane w górnej części cmentarza, po lewej stronie drogi, rzekomo na grobie członka jego rodziny. W późniejszych latach był tam punkt meteoro­logiczny (relacje świadków: Józefa Deca i Mieczysława Pudełkiewicza).
W roku 1962, na miejscu byłego grobu postawiono nowy mu­rowany ohel cadyka Elimelecha na miarę gustu i wyobraźni fundatora, budowniczego i projektanta. Wybudowano go na zlecenie rabina Frydmana z Wiednia, byłego ucznia Krakowskiej Szkoły Rabinackiej, jako votum wdzięczności za uratowanie jego życia w czasie okupacji niemieckiej.
Ohel wybudowali:
Inwestor zastępczy - Zdzisław Zawilski,
Projektant-inż. arch. Arnold Barański, ówczesny Kier. Wydz. BUiA Prezydium PRN Leżajsk,
Roboty murarskie - Zenon Fraczek, Wacław Garbacki,
Roboty blacharskie - Zygmunt Węglarz.
Należności za wszelkie materiały i robociznę zawsze w gotówce regulował Zdzisław Zawilski.
Historia tej budowy ma jednak także i wcześniejszy wątek. Otóż jak wspomniano uprzednio, w grudniu 1959r. zjawił się w mieście Baruch Safier, przedwojenny leżajski Żyd, komunista. Wrócił z ojczyzny komunizmu ZSRR, z gułagu. To on stał się bazą i oparciem dla wszel­kich pierwszych poczynań mających na celu odbudowanie grobu cadyka. Zdarzenia z tym związane obfitowały w liczne konflikty z wła­dzami, było wiele niedomówień, aluzji, plotek i kłótni o składane pieniądze. Finał był taki, że Baruch Safier całkowicie stracił wśród swoich zaufanie. Tym sposobem pieczę nad owym ohelem, z racji swej osobowości, przejęła Polka Janina Ordyczyńska i sprawowała ją do roku 1990. Wtedy to niezwyczajnie odeszła z tego świata. Otóż przybyłym pewnego dnia pątnikom otworzyła tradycyjnie drzwi ohelu, zaniemogła, upadła i po przewiezieniu do szpitala umarła. Po jej śmierci rolę opiekuna tego miejsca przejęła córka - Krystyna Kiersnowska. "Ta od Żydów"- mówią w mieście. Uzyskała pełne przyzwolenie i mają oni do niej zaufanie.
Najważniejszym i mobilizującym czynnikiem wszelkich działań na rzecz odbudowy ohelu, było zupełnie przypadkowe znalezienie przez Barucha Safiera, wśród płyt chodnikowych na ul. Stawowej oryginalnej macewy z grobu Elimelecha. Macewa ta z inskrypcją: "Nasz Pan i Na­uczyciel i człowiek Boga rabin (cadyk) Elimelech Lazar Lippman w tym grobie spoczywa, który zmarł 21 dnia Adaru" znajduje się w leżajskim ohelu.
Przedwojenny cmentarz żydowski oddzielony był od ul. Górnej i domostw głębokim wąwozem. Dziś, poważnie został on zmniejszony i nie jest jak kiedyś tajemniczym światem zmarłych. Zasypano naturalny wąwóz. Na miejscu ceglanych murów postawiono ażurowy, żelazny płot i taką samą bramę (z Fundacji Rodziny Nissenbaunów). Nie chronią już one przed oczyma osób ciekawskich kilku ocalałych macew posta-wionych z przypadku "gdzie bodaj", bo pozostałe, zapomniane macewy nadal leżą wśród bruków miasta.Leżajski kirkut nie był jedynym miejscem pochówku zmarłych Żydów. Podczas okupacji ginęli oni w różnych miejscach i tam naj­częściej ich grzebano. Na podstawie wieloletnich analiz, badań i konsultacji z licznymi, świadkami ustalono następujące dodatkowe miejsca pozacmentarnego pochówku Żydów
2 mężczyzn (Zeible) - na terenie Szkoły Podstawowej Nr 2 (ok. 8 m od ul. Mickiewicza i 4 m od północnej granicy realności),
l mężczyzna - na ul. Dolnej, obok byłego domu Dołęgów,
2  kobiety i 3 dzieci - ul. Sanowa 38 (Sara Wagner z dziećmi – Heniem i Lonią oraz jej bratowa z synem),
Małżeństwo Rűbenfeldów na ul. Sanowej 20,
3 mężczyzn (2 Żydów i l Polak) - między byłą studnią a płotem na dziedzińcu Sądu,
Kilkanaście osób na skraju wierzawickiego lasu, po prawej stronie drogi w kierunku Jarosławia,
3   osoby (Galler - matka i 2 synów)  na "Chałupkach" na realności Malców,
Około 20-25 dzieci żydowskich w zbiorowej mogile po prawej stronie przy wejściu na kirkut (stacja trafo),
Kilkunastoosobowe pochówki na terenie Giedlarowej (10-12 Żydów z Giedlarowej i 4 osobowa rodzina Rűmlera z Żołyni), i na terenie Brzozy Królewskiej w różnych miejscach w tym ukrywająca się rodzina Kűrschenblatta,
 2 marca 1994r. pracownicy Elektromontażu Rzeszów, w czasie wykonywania wykopu w rejonie skrzyżowania ulic Rzeszowska- Mickiewicza natrafili na szczątki szkieletu ludzkiego. Następnego dnia Wydział Usług Pogrzebowych MZK dokonał ekshumacji i przeniesienia resztek szkieletu na Cmentarz Komunalny. (Biuletyn Miej­ski Nr. 2/3/94),
Był tam pochowany Żyd, w mundurze sowieckim, zmarły z opilstwa w domu Potaschera, w grudniu 1944 r. lub w styczniu 1945r.,
Wiosną 1944 r. w porze nocnej żandarmeria niemiecka rozstrzelałai pogrzebała na kirkucie 4 nieznanych, będących w różnym wieku Polaków.
Nikt nie może jednak potwierdzić, że są to wszystkie dodatkowe miejsca grzebania zmarłych Żydów.

 Spacerem po mieście
Co zostało w mieście po dawnej żydowskiej społeczności?. Co może jeszcze przypominać przyjeżdżającym żydowskim pielgrzymom tamte lata?. Nic lub bardzo niewiele.
Resztki ocalałych judaików skupił i wywiózł mieszkający w mieście, w latach 60 ostatni Żyd Baruch Safier. Nie zachowały się też z tamtych czasów dokumenty i fotografie.Stojące w Rynku i na sąsiednich ulicach domy niby te same, ale jakieś inne. Przebudowy, różne adaptacje i nowe elewacje zmieniły ich wygląd. W oknach firanki, kwiaty, a w nich tylko aryjskie twarze. Z dawnych mrocznych sieni, zamykanymi topornymi bramami, nie zieje stęchlizną, nie cuchnie uryną i nie słychać wiecznego typowego "rejwachu".
    Dziś, latem, cały rynek tonie w kwiatach i zieleni i jest stale otoczony sznurami wszelkich marek samochodów. Strażnicy miejscy nie karzą mieszkańców mandatami za wylewanie nocników i pomyj na rynek i ulice. W pogodne, letnie szabasowe dni, nie stoją na chodnikach krzesła i ławki. Nie siedzą na nich Żydzi, "napowietrzniki" z nogami wyciągniętymi w poprzek chodnika, sięgając prawie do rynsztoków. Nieaktualne stało się powiedzenie "wasze ulice-nasze kamienice". Nie ma ustawicznych sporów, czasem kłótni, nie trzeba szukać umiejętności współżycia. Nie ma na Rynku jednej z miejskich kołowrotowych studni, która była miejscem sąsiednich pogaduszek i stojących przy niej "wodziarzy". To oni zaopatrywali większość żydowskiej społeczności w wodę, a szczególnie pobliskie piekarnie. Zniknęły z Rynku budki-kramy i oryginalna, w kształcie sześciokątna budka Pesli Safier z lodami, wodą sodową (na życzenie z sokiem) i ciastkami. Pesla-ruda jak wiewiórka, trochę piegowata, zupełnie podobna była do dziewczynyna opakowaniu sprzedawanych ciastek z czekoladą. Ta studnia i budka Pesli były tłem dekoracyjnym w latach trzydziestych podczas uroczystości powitania na leżajskim Rynku Prezydenta Mościckiego.
    Nie ma piekarni Gołdy Tanzman (ul. Rzeszowska 17), gdzie pieczono zawsze smaczne i chrupiące  "kajzerki" z makiem. Mój ojciec nie jadał tych "kajzerek" od czsu kiedy przez otwarte okno w piekarni widział jak kot obsikiwał worek z makiem.
    Nie ma sklepu kolonialnego Salomona Weinsteina (ul. Mickiewicza 8), gdzie tuż przed szabasem, okazyjnie, za grosze można było kupić przejrzałe kiście bananów i pomarańcze. Tam młodzież kupowała na randki chleb świętojański, wianki fig i na wagę chałwę o różnych niepowtarzalnych smakach.
    Nie ma koszernego wyrębu mięsa Abrahama Renhentala (ul. Rzeszowska), gdzie "nieczyste" mięso -tylne części wołowiny kupowali katolicy.
    Nie ma "łokciowych sklepów bławatnych" Altera Anfanga (ul. Mickiewicza), gdzie za ladami, ze stosami najlepszych nawet bielskich materiałów, można było zawsze spotkać wielu młodych "subiektów", ze skręconymi w korkociąg pejsami. Tutaj każdy mógł coś kupić dla siebie, bo oni umieli zachwalać towar. Pięknie opakowany w firmowy papier zawsze przewiązywali sznurkiem koloru sukienki klientki.
    Nie ma sklepu Chaji Gruber (ul. Górna 7), w którym bocznym wejściem przez sień, nawet w "szabas' można było kupić najpotrzebniejsze artykuły spożywcze. Obowiązywała tylko dziwna forma sprzedaży. Na ladzie leżały odważone po "funcie" papierowe torebki tzw. "rożki" z różnymi towarami jak: cukier, sól, mąka kluskowa, kasza jaglana itp., a obok, na szklanych spodkach leżał posegregowany bilon. Kupujący sam osobiście musiał wziąć odpowiedni towar i sam dokonać zapłaty wkładając lub wybierając odpowiednie wartości bilonu. Chaja, tylko bacznie obserwowała czy wszystkie operacje kupna wykonane zostały prawidłowo. Na wszystko mieli jakiś sposób.
    Nie kursuje z Rynku przez Żołynię i Łańcut do Rzeszowa autobus Izraela, wyłącznie z katolicką obsługą, zawsze pełen pejsato-brodatych pasażerów i słodkiego zapachu cebuli.
    Nie krąży między szkołami a gimnazjum Szymon Sztendig, jedyny nauczyciel religii mojżeszowej.
    Nie widać, szczególnie na murowanych domach, uchylanych i podnoszonych części dachów, gdzie biesiadowali Żydzi w święto Kuczek. Tam nie przeszkadzali im miejscowi "szajgece" (urwise, łobuzy).
    Nie gra na weselach żydowska kapela Mozesa Adera z basistką Polką Heleną Jurzyniec. Charakterystyczne, piękne melodie wpadały w ucho i podrywały nogi do tańca. Znana była przygoda z tamtych lat pani Heleny, kiedy to z konieczności płynęła przez San ze swoimi basami.
     Nie sprowadza Hanna Grűnberg "narajonych służących", szukających pracy młodych dziewcząt pochodzących z sąsiednich wiosek. Nie roznosi w wigilijne poranki karpii i sandaczy i dla reklamy "swoim gojom"-macy.
    Nie wydrukuje drukarnia Izaka Kűhla (ul. Mickiewicza 3) "kantyczek" z różnymi pieśniami odpustowymi (maryjnymi i okolicznościowymi), które w latach 1937-1939 śpiewane na placu przyklasztornym przez żebrzących dziadów były mini festiwalem odpustowej pieśni dziadowskiej.
    Nie aresztuje policja państwowa przed świętami narodowymi Żydów, członków organizacji robotniczych i komunistycznych.
    Nie chodzi po Rynku, szczególnie w upalne dni, "myszygine" Leib Katz (ul. Kącik 2) cierpiący na bóle głowy i śpiewający charakterystyczne piosenki żydowskie, narażając się na kpiny okolicznościowej gawiedzi.
    Nie ma kogo poszarpać za pejsy, straszyć święconą wodą, posmarować plasterkiem słoniny lub kiełbasy.
    A kto pamięta piekarza Joela Profusa, który podobno sam nie wiedział, ile ma dzieci.
Nie ma "szabes gojek", które świadczyły w szabasy drobne posługi jak podpalanie ułożonego wcześniej w piecu drzewa, otwieranie okien itp.
Nie chodzą chyłkiem do mikwy okutane szalami żydowskie niewiasty. Nikt nie poczęstuje macą (paschalnym plackiem z niekwaszonego ciasta), makagigą z makiem i miodem, kuglem (leguminą szabasową) lub wódką "pejsakówką" podawaną zawsze w maleńkim, srebrnym kieliszku.
    Nie człapie po ulicach koń i nie terkocze "kariolka" Hersza Laksa (ul. Górna) wioząca na modlitwy do bożnicy bogatszych Żydów. W każdą niedzielę i święta kościelne, nawet w deszcz, woził pod "budą" do klasztoru nauczycielkę Stefanię Czechowicz, przygodnych podróżnych ze stacji kolejowej i czasami wracającego ze spotkań towarzyskich ks. Czesława Brodę, co w owym czasie zawsze było sensacją, bo probostwo miało bryczkę z parą pięknych koni.
    Nie siedzi na przyzbie domu przy ul. Rzeszowskiej "Chabka"- niemowa Chobik, który całe życie mieszkał w izbie wspólnie z kurami i gołębiami, a w zimie dodatkowo ze szczygłami, czyzami i makolągwami. Wygnany z miasta przez okupanta wziął ze sobą tylko 3 białe gołębie.
    Nie uczy w "chederach"-podstawowych szkołach żydowskich "małamed"- Josł Krauz.
    Nie bawi na frontonie sklepu reklama "Tu sie kupuje szmyr, mydło, powidło i inne delikatesy, batogi", lub napis witający klientów "Pierwy wytrzeć dobrze nogi, po tym witaj gościu drogi". Nawet wiele lat po wojnie takimi sloganami bawił klientów  w zakładzie fryzjerskim Piotr Pajewski.
Dziś wszystkie sklepy są z wystawami i drzwiami bez blaszanych żaluzji lub drewnianych okiennic zamykanych na przedziwne kłódki.
Nie ma restauracji Hollendra Greissmana (ul. Mickiewicza), gdzie "wpadali" na "kielonek" lub piwo z cebulaczkiem pisarze sądowi w urzędowej porze. kiedy prezes w tym czasie z pękiem gazet wychodził za fizjologiczną potrzebą. Trwało to minimum 45 minut.
    Nie ma Etnera i "rzezalni drobiu", gdzie na specjalnych hakach wokół betonowego basenu wieszano za nogi powiązany i piszczący drób. Nie wiem od czego zależało użycie do zarżnięcia drobiu jednego z wielu noży, noszonych przez niego w specjalnym, szmacianym futerale.
    Nie ma składu opałowego Abrahama Sandbanka (Plac Szkolny), gdzie dla wygody miejscowej biedoty sprzedawano węgiel nawet po 10 kg. 
Nie ma "trafiki" starej Nusymowej (ul. Rzeszowska), gdzie można było kupić np. dwa papierosy "Machorkowe", ćwiartkę 25g paczki tytoniu "Obywatelskiego", wiśniowa "fifkę", bibułki "Solali" lub "Her-Be-Wo", a przed samą wojną "gilzy" tj. "tutki" do domowego wyrobu papierosów i specjalną "maszynkę". Całą "trafiką" była wisząca na ścianie wielkości połowy "nakastlika", skrzynka i takiej wielkości szyld Polskiego Monopolu Tytoniowego. Tam też można było kupić i sprzedać "Waszyngtony" (dolary).
    Nie struże już też "biczysk" z trzciny i nie wyplata trzepaczek i koszyków Motł Reiss.
nie ma sklepu z kapeluszami, parasolami i drobna konfekcją braci Zeibli (ul. Mickiewicza). Tak niewiele brakowało, aby przeżyli wojnę, gdyż zupełnie przypadkowo zostali zauważeni w kryjówce-schowku znajdującym się w opuszczonym domu przy ul. Rzeszowskiej.
    Nie wiszą w poprzek ulic "ejrufy" np. między domem Brodta i Szozdy (ul. Rzeszowska) lub Holloschitza i Podgórskiego (ul. Furgalskiego) tj. przeciągnięte na znacznej wysokości druty, będące symbolicznym odgrodzeniem, pozwalające Żydom w szabas na większa swobodę poruszania się między domostwami.
    Nie płynie też maleńka struga ze źródełek spod "Ciukowej Górki" zaopatrująca w wodę "mikwę" w łaźni, która dalej sączyła się wąwozem wzdłuż kirkutu, ulicą Dolną, aż do "Księżego Stawu". To nad nią w miesiącu wrześniu, w dniach pokuty, stawali Żydzi i wytrząsali grzechy ze wszystkich kieszeni recytując wersety Michaeszowe.
    Nie wracają przed szabasem żydowscy handlarze-domokrążcy niosący kury, jajka, biały ser i mleko w butelkach, które wymieniali w sąsiednich wioskach za nici, wstążki, podpinki do włosów, agrafki, grzebienie i "cyganki" tj. bardzo ostre, lecz tanie składane scyzoryki używane przez pastuchów itp.
    Nie ma fotograficznego zakładu "Sztuka" Natana Rosenblűtha (Rynek), gdzie "Wykonywa o każdej porze wszelkiego rodzaju zdjęcia fotograficzne w Zakładzie i poza obrębem zakładu". mam taką pamiątkę od Pana Natana wykonaną "pobożnie" tj. przy stoliku ze świecą i książeczką do nabożeństwa w ręku.
    Nie ma leżajskich bożnic spalonych 15 września 1939 r. Pozostałe po nich mury rozebrano, a cegłami wybrukowano Rynek. Wiele lat później, podczas jego modernizacji ceglane bruki rozebrano i wywieziono na miejskie śmietnisko.
Dziś na miejscu spalonych synagog stoją nowe domy. Widocznie nic nie przeszkadzało, aby w jednym z nich urządzić restaurację. Pierwotnie nazywała się "Targowa", a obecnie "Helena". Być może, że zabrakło znajomości historii, wyobraźni lub fantazji, bo przecież można ją było nazwać "Ryfka" lub "Gołda". Na pewno brzmiałoby to bardziej swojsko i być może prędzej korzystaliby z niej przyjezdni żydowscy pielgrzymi, a szczególnie z wydzielonych na ten czas sal na konsumpcję "koszernych" posiłków.
Kto z obecnych leżajszczan wskaże gdzie mieszkał Chaim Metzger na ulicy Łaziennej lub innych mieszkańców z ulic Bożnic, Kącik czy Proroka. Takie nazwy mogłyby pozostać w pamięci poprzednich mieszkańców miasta.
    Obecnie nie ma już niczego, co mogłoby chociaż w skąpym wymiarze przypominać tamte czasy i tamtych ludzi. Być może, w naszym mieście już chyba nigdy nie będzie żydowskiego święta Kuczek...
ZA CENĘ ŻYCIA

W Leżajsku, podobnie jak w całym kraju także byli ludzie dobrej woli, którzy nieśli bezinteresowną pomoc Żydom skazanym przez faszyzm na zagładę. Za cenę własnego życia i swoich najbliższych decydowali się dobrowolnie pomagać bliźnim. A kiedy wojna się skończyła, spłaty moralnego długu przez Żydów zazwyczaj było niewiele lub wcale, szczególnie wtedy gdy los nie pozwolił przeżyć obu stronom.

Działania na rzecz niesienia pomocy czy szukania ratunku nie były wówczas wcale takie proste. Niektórym wydawało się, że mają wygląd aryjczyka i wystarczy tylko włożyć na nos okulary i już nikt ich nie rozpozna. A przecież mieli jeszcze charakterystyczny akcent i częste powiedzenie „co jest" zawsze brzmiało po żydowsku. Niezależnie od kultury, sposób bycia Żydów był charakterystyczny i specyficzny i różnił ich od ludzi pochodzenia niearyjskiego. To zwracało uwagę, choć było prawie nieuchwytne, czasem tylko ledwo dostrzegalne ale zawsze charakterystyczne. Łatwiej było przechować niewiasty niż mężczyzn, gdyż tych zawsze istniała możliwość poddania brutalnym oględzinom a każdy naznaczony przez obrzezanie - był stracony. Nawet człowiek który nie miał znanych rysów semickich, jak garbatego nosa, odstających uszu, czarnej czupryny, to w jego fizjonomii zawsze było coś, po czym każdy aryjczyk mógł natychmiast rozpoznać Żydówkę czy Żyda.
Pomimo tych i innych przeciwności losu, było wielu Polaków którzy nieśli bezinteresowną pomoc Żydom. Potwierdzają to liczni świadkowie, pisma i listy, których kilka fragmentów cytuję poniżej
1. Wspomnienia Marii Boguckiej z 1981r.:
„Pewnego wieczoru kiedy chciałam zamknąć drzwi z sieni za odjeżdżającym od nas leśniczym Skowronem, z Brzozy Królewskiej poczułam, że ktoś przytrzymuje drzwi i nie dopuszcza do ich zamknięcia. Usłyszałam głos: Cicho, cicho proszę się nie bać. Otworzyłam wtedy drzwi do kuchni aby oświetlić sień i zobaczyłam człowieka podobnego do jaskiniowca, taki był okropnie owłosiony. Człowiek ten powiedział: jestem młódszy Zejbeł. Pani u nas kupowała w sklepie. Proszę nam pomóc, bo ja jestem ze starszym bratem. On jest chory gorączkuje, pewnie ma zapalenie płuc. Proszę o lekarstwo i jedzenie. Dawałam co tylko mogłam, chleb, masło, jaja i gorące mleko w butelce. Przychodził co drugi dzień wieczorem.
Trwało to dość długo aż do dnia ich aresztowania. Wyszłam raz do miasta. Widzę jeszcze, jak z moim bochenkiem chleba idą do sądu. Szybko wróciłam do domu, dzieci odwiozłam do Gdulów (prof. gimn.) a oboje z mężem poszliśmy na plebanię, czekając w trwodze na koniec dramatu ".

Maria Bogucka wraz z mężem Leonardem - lekarzem mieszkali na „ wikarówce " a wojnie w Makowie Podhalańskim.

2.O śmierci Zejblów
„Było to w Wielkim Poście. Irena Dec usłyszała z ulicy. Prowadzą Zejblów. Prowadzono ich do aresztu. Zejble - dlatego że chorzy i w gorączce, czy, że nie chciało im się samym umierać wykrzykiwali nazwiska: z Przybylskimi zginiemy, z Urbańskimi zginiemy, z Decami, to oni nam pomagali."
(Cytat z opracowania Hanny Krall - Dowody na istnienie, str. 27)
To nie Polacy złapali i prowadzili Zejblów. Aresztowanych spotkał na ulicy miejscowy Volksdeutsch Johan Keiper i o zaistniałej sytuacji opowiedział swojemu koledze Polakowi X. Obaj byli tym przerażeni. Johan, jeśli możesz, ratuj swoich, zaproponował X. Keiper natychmiast pobiegł na posterunek żandarmerii. Za chwilę zatrzymanych wyprowadzono na sąsiednią parcelę Kiszakiewicza, obecnie SP Nr 2 i zastrzelono. Jedynym ponoć najważniejszym argumentem były wszy.
3. Dramat Lewinterów
„Późnym wieczorem zapukali do nas Lewinterowie, zatroskani, zapłakani i prosili aby mogli przez parę dni pozostać u nas, bo nie mają gdzie być. Na mieście były już afisze, że za przetrzymywanie Żydów - kara śmierci. Kuzynka moja Janka Wierzbicka, mimo tej sytuacji od razu, bez wahania zgodziła się ich przyjąć. Ukryliśmy ich w ostatnim pokoju mieszkania (dom Adama Deca na Sandomierskiej) zabraniając dawać znać o sobie w jakikolwiek sposób. Lewinterowie byli nieostrożni i widocznie podchodzili do okna wychodzącego na ulicę. Po kilku dniach ludzie już nas pytali czy przetrzymujemy Lewinterów. Lewinter miał napady głośnego kaszlu i wtedy sprawa stała się ogólnie wiadomą. W tej sytuacji, Anna Romańska zorganizowała przeniesienie ich na inne miejsce. Furmanką w przebraniu chłopskim, przewiozła ich do Rogóżna, skąd pociągiem do Przemyśla. Lewinter nie mogąc zaadoptować się do nowych warunków, w depresji i załamaniu, z rozpaczy popełnił samobójstwo zażywając bardzo silną truciznę. Pochowano go skrycie w ogrodzie domu w którym się ukrywał. Z okna mieszkania w którym przebywał widział przemyskie getto i zdarzenia które miały miejsce. To było powodem samobójstwa. Natomiast pani Lewinter owa przetrwała wojnę w różnych kryjówkach i wróciła do Leżajska, gdzie żyła w nędzy korzystając ze wsparcia życzliwych ludzi, a przede wszystkim zakonnic. Była chora i cierpiała na paraliż nóg. Zmarła w 1952 r."
Wspomnienia Stanisławy Opioły (z 1981r.) długoletniej sekretarki leżajskiego gimna¬zjum, ostatnio zamieszkałej w Krakowie.
4. Niespodziewany list Tauby Kraut z 1985r. i odpowiedź autora
Przed laty otrzymałem zupełnie przypadkowo obszerny list, bo napisany na 11 kartach od Żydówki, która przed wojną mieszkała w Leżajsku. Jej wspomnienia są bardzo charakterystyczne i godne uwagi. Warto je przeczytać. Pisownia oryginalna.
„Ja wyszłam za mąż do Giedlarowy koło Leżajska, mieszkaliśmy w Giedlarowie, później myśmy się osiadły w Leżajsku powiat Łańcut. Tam mieliśmy 3 morgi pola na Gilershofie, mieliśmy dom w Leżajsku na ulicy Ruskiej, wielki ogród od Ruskiej do drugiej ulicy i duży dom już był starszy dom i piękny ogród. Jaja zasadziłam owocowe jabłonie i gruszki „ Gdule "i tak dalej. Później myśmy i Jankiel Kirschenblat zaprowadziły sklep materialny na ulicy Rzeszowskiej. Jankiel Kirschenblat wybudował śliczną kamienicę i jego siostra i szwagier drugą kamienicę jedna przy drugiej, to były kuzyny mojego męża Getza Kraut. Ogród ciągnął się od jednej ulicy do drugiej, nie pamiętam jego imię i nazwisko tej ulicy. Kto z Gilershofu to pole i dom kupił na Gilershofie i jego famieli to w Ameryce kupiły od nas za grosze, teraz ja bym chciała wiedzieć nasze rodzice moje i mojego męża wywieźli za miasto Leżajsk, był malutki lasek, kszaki niedaleko od wioski Wierzawice. Może ktoś może mi opisać albo opowiedzieć gdzie i jak to się znajduje, przyjechali ludzie z wozami, kilkanaście wozy i tam ich zaszczeliły hitlerowce, czy ich gdzie wywiezły bo te wozy się wróciły, może wzięte jedną godzinę to ony już były z powrotem. Ja i my chcielibyśmy wiedzieć czy oni byli zaszczelone w tym lasku pod Wierzawicami, czy one znaczy ich gdzie wywieźli- Jeden człowiek z Ruskiej ulicy co przyjechał nazad co ich tam odwiózł do tego lasku, ja się jego zapytałam co się z niemi stało to on mie odpowiedział że tam stały autobusy i ich zabrali Niemcy na małe autobusy.
Teraz wracam nazad do Giedlarowej bo myśmy przeżyły Getzel i Tobka Kraut w Giedlarowie. Był jeden anioł co nam ratował życie, my chcemy się dowiedzieć o jego famieli jego imię, jego święte imię było Marcin Krówka. On był ożeniony u Czerwonki na „Dworczynie "jego żony imię było Marja Czerwonka wyszła zamąż za Marcina Krówki. Myśmy tam przeżyły. Anielcia była 5 lat, ona nas dużo razy widziała, była bardzo mądra. Marcin miał syna Franek i córkę Janka ich imię jest Krówka. Ta Anielcia Baran mieszka w Giedlarowie pod tym samym numerem gdzieśmy były przechowywane. Ja bym chciała mieć adres Franciszka Krówki. Teraz ja bym chciała i prosiła ato aby ktoś poszedł i pokazał w Leżajsku cmentarz żydowski i te pomniki co były i są opisane w historii o nich myśmy słyszały, że ktoś się zajmuje i trzyma te groby w porządku mojej matki. Mama to była moja babka jej imię było Tauba Kizelstein Z Wólki Niedzwieckiej. Pierwsze imię jej to samo jak moje Tauba, nie wołali jej Tobka. Nigdy, nigdy nie zapomnę co te Hitlery - niemcy do nas uczyniły. Jeden człowiek mieszkał koło Gallera co sprzedawał rowery, ja i Galler myśmy wylazły na „górę " co Beryl Lauf miał i ten człowiek nas widział laść na tą „górę" i przyszedł do blisko tej styni i powiedział - „zliście, zliście z tej „góry "ja nie chcę mieć na mojem sumieniu i myśmy zlazły i uciekły na nasz cmentarz i dalej i dalej i dzięki Bogu myśmy znaczy żeśmy przeżyły. Ale dużo nie przeżyło. Kto będzie taki wdzięczny i kokaże rynek, w rynku co był wybrukowany pomnikami ze cmentarza my będziemy bardzo wdzięczne, kto tylko pokaże te miejsca gdzie były bóżnice, ja pamiętam jak się bóżnice paliły to ksiądz Broda tam stał i łzy się padały z jego oczu i mówił do polskich ludzi „ nie śmiej się bo to jest święte miejsce ". Ja tylko mogę powiedzieć i prosić Boga za tych niewinnych ludzi co tam zginęły niewinnie".
Tyle od autorki.
Treść tego listu bardzo mnie poruszyła. Poszedłem jego tropem, przeprowadziłem wiele rozmów, dokonałem szeregu konfrontacji i wyjaśnień. Poczuwałem się też do moralnego obowiązku udzielenia odpowiedzi, którą poniżej przedstawiam z pewnymi skrótami.

Leżajsk, 26 czerwca I985r.
Czcigodna Pani Taubo!

        Nie wiem do kogo napisała Pani swój list, o kim Pani myślała. Wydaje mi się, że jego odbiorcą miał być ktoś ze starszego pokolenia mieszkańców Leżajska lub Giedlarowej, którzy mogli was znać i pamiętać opisane zdarzenia lub znać ludzi o podanych nazwiskach. Dziwnym zbiegiem okoliczności stałem się adresatem Pani listu ale szczegóły opowiedział Pani zapewne jego Doręczyciel. Mnie w obowiązku pozostało zgodnie z przyjętym zwyczajem odpisać co czynię z wielką przyjemnością. Zdecydowałem się na spotkanie i rozmowę, która w moim odczuciu satysfakcjonuje wszystkich. Cieszę się, że mogłem być komuś potrzebny, że ktoś mógł mi towarzyszyć w moich zainteresowaniach i choć przez krótki czas mogliśmy żyć wśród wspomnień wpisanych już w karty historii.
Wasz dom kiedy mieszkaliście w Giedlarowej stał „na piątym kilometrze, na zakręcie" - dziś w tym miejscu nowe domostwa, które niczym nie przypominają tamtych czasów.
Wasz dom w Leżajsku przy ulicy Ruskiej (ulica Ruska od 1937 r. nazywała się ulicą Bronisława Pierackiego a obecnie ulicą 1 Maja) kupiliście od Pani Mroczkowskiej chyba w 1936 r. zaś pole od Pani Pomianowskiej. Dom został przebudowany przez obecnych właścicieli wg ich potrzeb. Na ogrodzie o którym Pani wspomina nie ma już ani jabłoni, ani grusz „ Gdulek ". Tył ogrodu nadal dotyka do ulicy Stawowej (obecnie Świerczewskiego) a na miejscu sąsiedniego proboszczańskie go stawu jest dzisiaj plac zabaw dla dzieci. Dom kupiła od was w USA Pani Dziedzińska dla rodziny w Leżajsku i trudno mi oceniać czy to w tym czasie byty „grosze ". Do dzisiejszego dnia jest „malutki lasek i krzaki koło wioski Wierzawice " a w nim zbiorowe mogiły rozstrzelanych przez hitlerowców Izraelitów. Mogiły zapomniane, porosłe drzewami i krzewami jak wiele nieznanych mogił w Polsce przez którą przetoczyła się straszna wojna którą mieliście szczęście przeżyć wśród Polaków.
Pisze Pani o „jednym człowieku z Ruskiej ulicy co opowiadał o małych autobusach ". W czasie wojny tylko czterech mieszkańców ulicy Ruskiej miało konie i mogli w tym czasie jako „forszpani" (obowiązek świadczenia usług koniem i wozem na rzecz policji i wojska przez cywilów w czasie okupacji) przewozić Pani Rodziców i Teściów. Szkoda, że nie podała Pani jego nazwiska, może jeszcze żyje i poznalibyśmy wiele szczegółów. W moich poszukiwaniach spotkałem relacje byłego „forszpana " ale nie z ulicy Ruskiej, który był świadkiem rozstrzeliwań właśnie w tamtym lasku. Trudno uwierzyć Że tak mogli postępować ludzie z ludźmi. Jeśli ów „forszpan " opowiedział Pani historyjkę z autobusami, które miały zabrać nieszczęśników w nieznanym kierunku, to może kazali mu tak mówić gestapowcy, a może myślał, że ustrzeże Panią przed tą straszliwą wiadomością, którą łatwiej przyjąć po jakimś czasie kiedy istnieje w człowieku nadzieja, że może żyją- W tym przypadku nie ma jakichkolwiek złudzeń, wszyscy wywiezieni z miasta zostali w tym „malutkim lasku " zastrzeleni i prawdopodobnie nikt się nie uratował. Istnieje niepotwierdzona wersja, że w czasie rozstrzeliwań miał uciec żandarmom chłopiec w wieku 17-tu lat.
Byłem w Giedlarowej. Nie ma już zagrody Marcina Krówki, który po wojnie osiedlił się w Rzuchowie. W tym miejscu gdzie mieszkał Marcin nowe zabudowania i mieszka w nich Aniela, którą Pani pamięta kiedy miała 5 lat. Wyszła zamąż i, nazywa się Aniela Grabowy. Są skromnymi ludźmi i podziwiają rodziców, ie udzielili Wam schronienia. Pamięta wiele szczegółów i Was i Lejbę Strucha. Ich dzieci Z wielkim zainteresowaniem słuchały jak wspomina¬liśmy tamte czasy.
Zgodnie z Pani życzeniem byliśmy na miejscu spalonych leżajskich bożnic i na Waszym cmentarzu. Oglądaliśmy ocalałe resztki grobów i ohel cadyka Elimelecha a wokół wgłębienia po masowych grobach rozstrzelanych, w których oprócz Izraelitów znaleźli się podobno i Polacy i jeńcy radzieccy. Ze starej świetności cmentarza pozostało zaledwie kilka starych lip, ohel cadyka Elimelecha jest budynkiem wybudowanym w latach sześćdziesiątych, ale jest w nim też oryginalna maceba z jego grobu znaleziona gdzieś w chodniku miasta. Byliśmy na ulicy Ruskiej i na ulicy Rzeszowskiej gdzie miała Pani sklep z Kirschenblűtem „Jańcią", na ulicy Gilershof, w Giedlarowej i w „małym lasku i krzakach pod Wierzawicami".
Ja też pamiętam jak paliły się leżajskie bożnice, olbrzymie kłęby czarnego dymu nad miastem i ulice pokryte popiołem ze spalonych ksiąg modlitewnych.
Ksiądz Broda zginął zamordowany w Dachau.
Chcę Pani przypomnieć kilka zdarzeń z tamtego okresu o których może Pani zapomniała:
Czy pamięta Pani zagrodę i dom Marcina Krówki tuż pod samym lasem. Mały drewniany dom stał na dużych polnych kamieniach a pod podłogą komory widać było z jednej strony na drugą. W tej komorze, w podłodze była przecięta deska, którą można było unieść i wejść do kryjówki w której kryliście się w razie potrzeby. Czy pamięta Pani ludzi napotkanych w lesie kiedy zbieraliście jagody.
Czy pamięta Pani jak doiła Pani krowę i w pewnej chwili w drzwiach do obory zobaczyła Pani stojącą Anielcię wołającą „mamo! - mamo! żołnierze przyjechali" a za nią niemieckiego żandarma. Schowała Pani głowę między udo a brzuch krowy, żandarm odszedł nie szukając w oborze. To wołanie Anielci uratowało Pani życie. Czy pamięta Pani jak za wysłaną Marią Krówka po pieniądze pożyczone sąsiadce jeszcze przed wojną przyjechali żandarmi.
Czy zna Pani przeżycia Męża kiedy wywieziono Go z leżajskiego „getta". Przy ruinach po spalonych bożnicach stały furmanki „forszpanów". Na wozie Stanisława Śliża usiadł Mąż z zamiarem jechania z nim obojętnie „gdzie". W pewnej chwili został zgoniony przez gestapowca na zbiórkę wraz z innymi. W ostatniej chwili wsadził mu do kieszeni „coś" owiniętego w szmatę. Po zbiórce przydzielono męża na inną furmankę. Jechali w stronę Jarosławia. Cieszyli się kiedy minęli Wierzawice a później Pełkinie myśląc, że wiozą ich do pracy. W Jarosławiu na stacji kolejowej załadowali ich do stojących wagonów. W kilka dni później Mąż wieczorem zapukał do okna Pana Śliża. Otworzono, zjadł kolację jaką jedli domownicy, poprosił o zwrot „ zawiniątka ". Był bardzo zdziwiony gdy zwrócono mu go w nienaruszonym stanie. Chciał zostawić część znajdujących się w nim pieniędzy „za przechowanie ".
Czy pamięta Pani słowa Pana Śliża - „Gätz co ciebie spotkało to Ty wiesz, co mnie spotka to ja nie wiem. Zabierz sobie wszystkie pieniądze ". Na drogę wziął mąż bochen gospodarskiego chleba i życzenia przeżycia wojny. Wiedzieli sąsiedzi, że był mąż u Krokoszowej (pierwszy dom po prawej stronie na Gilershofie) - wiedzieli sąsiedzi, że byliście u Krówki. Taki był łańcuch ludzi „dobrej woli" choć czasem rwany przez niegodnych mianem człowieka.
Krówkowie i wielu innych Polaków nie posadziło oliwnego drzewka w Alei Sprawiedliwych na wzgórzu Yad Vashem w Jerozolimie. Zamiast drzewka oliwnego rośnie w Polsce, w Giedlarowej, w chłopskiej zagrodzie lipa, piękna czterdziestolatka oblatywana rokrocznie rojem pszczół, posadzona Pani rękoma w tamtych tragicznych latach, która miała być symbolem Waszego życia w przypadku Waszej śmierci.
W najbliższych latach odbędą się prawdopodobnie w Leżajsku uroczystości związane z dwusetną rocznicą śmierci cadyka Elimelecha. Wśród uczestników uroczystości może zjawią się byli mieszkańcy choć czas mocno wykruszył ich szeregi.
Trudno ale najprościej przy wzajemnej nieznajomości rozstać się z byłymi Leżajszczaninami formalnie i ozięble i nic nie zmusza do czułości, ale nie można zapomnieć, że przeszło 300 lat w historię Leżajska wpisywały się wspólnie nasze narody.
                                                                                 Z poważaniem