czwartek, 28 maja 2020

Święta Kuczek już nie będzie. Żydzi w Leżajsku

Drogi czytelniku
    Zdaję sobie sprawę, że pisząc tym razem o byłej leżajskiej społeczności żydowskiej napotkam na liczne dylematy przy opisywaniu niektórych szczególnych zdarzeń. bo jakie mam zająć stanowisko np. wobec błędnych materiałów i informacji do dziś publikowanych, które tylko dyskredytują Autorów i zacierają prawdziwy obraz minionych lat.
    W niniejszym opracowaniu pragnę przypomnieć zdarzenia i ludzi sprzed 60 lat bliskie osobom starszym. A jeśli przeczytają je także młodzi, to myślę, że nie będą ich już dziwiły pewne zachowania ortodoksyjnych żydowskich pielgrzymów i turystów. (...)
Żydzi w Leżajsku
W Leżajsku mieszkali Żydzi wyłącznie o niemiecko brzmiących nazwiskach, lecz nigdy nie utożsamiali się oni z grupą miejscowych Niemców.
1AderAdlerAlterAsterAkner
6AnfangAdwokatAltmanAltschűllerAscher
11AusibelBakonBardachBeckBerstein
16BergerBeerBeiliBarberBass
21BilfeldBirnbachBinderBrűllBrodt
26BirnfeldBergenichtBothBohrerBodenstein
31BlumenfeldBurstinBurtaDillerDrylman
36DrűckerDiererErbaumErlichEngelberg
41EisenbergEibenstarkEimemEtnerEheman
46EinchornElenbogenEngländerFaustFäeber
51FrankenharFeitFergenbaumFeldmanFerber
56FetterFensterFrenklFischlerFreinfeld
61FriedlanderFlizkuFrescherFlichtenbaumFriedman
66FlaumenbaumFligelmanGarfunkelGrabscheindGlanzberg
71GansGallerGlattGärtnerGeitzhals
76GreismanGeistlerGerechtGrűnfelgGrűnberg
81GuzikGrossGoldmanGoldbergGoldstein
86GrisingerGoldbrenerGottliebGoldschmidtGoldfarb
91GoldwenderGotesdienerGrűnbaumGrűnmannGruszow
96GrűnwaldHasenfeldHamersfeldHaarzopfHaberstein
101HaftelHammerHaarHackerHauben
106HeiselbeckHanflingHirschfeldHornHorowitz
111HollenderHolloschűzerHolloschűtzHormanHolles
116HoffortHonigIdlerIserJamm
121JägerKlarkmanKarfiołKarpfKraut
126KrausKlapholzKannerKärnerKohn
131KornblauKnoblichKalterKirschenblűtKirschbaum
136KirschnerKinderfreundKiselKleinmanKrampf
141KrantKerbeKellerKneitelKörber
146KurtmanKurzKupferschmidtKűhlKatz
151KlarmanKlaufmanKandelKostenLiberman
156LiskerLinderbaumLieberLuftschitzLöw
161LörLauferLaksLasserLaub
166LandauLewandelLugenbaumManderMehcon
171MetzgerMinderMondscheinMűllerMűnz
176NarzinsenfeldNadelNadelsbachNattelNeuman
181NeisNussbaumOhlbaumOrbachOst
186OsterPflanzerParnesPalenbergPechtalt
191PermitterPinkasPennerPotascherProfus
196PropperPuderbeitelRatchRaberRabinowicz
201RajzliReichenthalReisnerReissReif
206ReichReblumRingelReischerReinholz
211RinglerRingRottenbergRothmanRosenblűth
216RosenbaumRotenbergerRosenzweigRosnerRottenstrauch
221RebhunRothRokachRosenblattRosen
226StrauchSchwarzsteinSpatzSchmaczSattelman
231SchwarzerSchankSafierSalesSandbank
236SatlerSpergelSteinStempelStilbach
241SteinharattSternlichtSteifeldSternStelzer
246StendigScechtelSchweberScheinbachSchechtman
251SternbergSchenkelheimSchneckSchiffSchechter
261SchmiedtSilbermanSchlűsserbergStifelSchipper
266SchoorSonneblűthSobelSolbachStossvogel
271StrauchSteinnauerSprűngStrumTannenbaum
276TanzmanTaffelTeicherTeitelbaumTeichman
281TeschnerTepferTűrkenkopfTuchfeldTugenchaft
286ThurmUherUlrykVerständigVetter
291WachsWagnerWangWanderWasserman
296WaldmanWalkierWahrhaflingWachtenkönigWaller
301WandererWeinbergWeinmanWeissbergWeissbrot
306WerdenbaumWeissblumWeingartenWetscherWeinreich
311WengerWirthWilkenfeldWienerWolkenfeld
316WolfWurcelZalesZeibelZinn
321ZinnentaubeZuckerZellner

Na grobach przodków
Wraz z powstaniem w mieście żydowskiego osiedla, po przeciwległej stronie wąwozu, na którego zboczu wybudowano kilka domów, wśród rosnących krzaków dzikiego bzu i leszczyny, schowane przed oczyma ciekawskich, pojawiły się pierwsze groby, przeważnie dzieci umierających na nieznaną w tym czasie chorobę. Odległe to były czasy.
Taki był początek kirkutu - cmentarza żydowskiego, najstarszej miejskiej nekropolii. Grzebano na nim wszystkich zmarłych wyznaw­ców judaizmu z miasta i najbliższych okolic, z podziałem na część męską i kobiecą. Z racji wierzeń miejsce grzebania zmarłych Żydów jest miej­scem nietykalnym i nienaruszonym. Powodowało to ograniczenie miej­sca pochówku w myśl zasady, że każdemu przysługuje taka sama działka ziemi na wieczny spoczynek. Wyjątek stanowili rabini i uczeni w talmudzie. Z czasem przybywało mieszkańców i zmarłych, przeto z konie­czności, poszerzono cmentarz wykupując sąsiednie ogrody i połączono w jedną całość. Początkowo cmentarz ogrodzony był szczelnym płotem z grubych desek dwumetrowej wysokości. Później, płot zamieniono na mur ceglany z bramą otwieraną wyłącznie i na czas pogrzebów lub uro­czystości przy grobie cadyka. Na każdym grobie, w nogach ustawia­no płyty nagrobne - macewy. Najczęściej wykonane były z piaskowca, czasem z granitu lub marmuru. Zdobiły je napisy o bardzo różnej treści. Symbole nagrobne jak i epitafia upamiętniały życie zmarłego szczególnie jego pobożność i gorliwość w spełnianiu dobrych uczynków. Oprócz znaków o religijnym znaczeniu jak Gwiazdy Dawida, Menory lub Korony umieszczano także znaki, które obrazowały imię zmarłego. Jan Brzoza w książce pt. "Na małym rynku" cytuje jeden z przedwojennych, miejscowych napisów na macewie:"Beda Arieli odszedł do Boga, płaczcie i lamentujcie i lejcie gorzkie łzy, oto umarł Ben Lewi, syn Lewiego i wnuk Lewiego".Goje przed wojną najczęściej oglądali cmentarz przez powy­bijane w murze otwory, którymi nawet wchodzono na kirkut. Żydzi nigdy z tych otworów nie korzystali albowiem traktowali to jako pro­fanację cmentarza.
Uroczystości pogrzebowe dokonywane były najczęściej w dniu śmierci. Prawdopodobnie był to zwyczaj przyniesiony z Palestyny, gdzie wysokie temperatury i szybkie psucie się zwłok zmuszało do niezwło­cznego pochówku. Obrzędu dokonywali przeszkoleni ludzie będący w dyspozycji gminy żydowskiej. Zmarłego przenoszono do domu po­grzebowego na terenie cmentarza i skrzętnie ukrywano przed cie­kawskimi. Zwłoki układano na specjalnej desce poddając je rytualne­mu myciu. Czynności te aryjczycy nazywali "maglowaniem trupów". Zmarłe dziecko płci męskiej podlegało jeszcze obrzezaniu. Następnie, ciało owijano płótnem, kładziono na specjalne "mary", nakrywano pośmiertnym całunem i szybko przenoszono do przygotowanego grobu. W przypadku usłyszenia głosu dzwonów kościelnych, zmarłego kładziono na ziemi aż do ukończenia ich bicia. Z tego też powodu na pogrzeby najczęściej wybierano taką porę dnia, w której nie odbywały się nabożeństwa w kościele lub cerkwi i nie planowano katolickich pochówków. Podczas pogrzebu, w stare garnki zbierano datki na koszty pogrzebowe, dzwoniąc pieniędzmi co miało zachęcać do szczodrych ofiar.
Na leżajskim cmentarzu spoczął m.in. cadyk Elimelech. Z tej  to przyczyny jest on miejscem kultu i odwiedzin Żydów - ortodoksów pochodzących z różnych krajów świata a szczególnie z Izraela i USA. Na leżajskim cmentarzu pochowano łącznie około 2300 Żydów (wg relacji K. Gduli). Jedynym zachowanym dokumentem zmarłych jest 40 kart pośmiertnych wystawionych w 1913r. Znalazł je, latem 1979r. zupełnie przypadkowo Pan Tadeusz Fus, remontując budynek przedszkola mieszczącego się w byłym probostwie unickim. W dobrym stanie leżały one na strychu, pod krokwią. Dlaczego tam i tylko z jed­nego roku, trudno o odpowiedź
Nekropolie są szczególnym miejscem, które na ogół budzą szacunek wśród wszystkich ludów całego świata. Zdarzały się niekiedy drobne przypadki zniszczeń ale okazało się z czasem, że były one niczym wobec totalnej zagłady wszystkiego co było żydowskie przez nacjo­nalizm i faszyzm niemiecki.
Do roku 1940 nic nie wskazywało, że cmentarz leżajski ulegnie dewastacji. Na nim to, w drewnianej szopie krytej gontem, znajdował się grób cadyka Elimelecha. Wiosną tegoż roku, na polecenie władz okupacyjnych, "miejscowi" - Józef Owsik i Józef Żaba pod nadzorem Johana Keipra, Stanisława Wernera i Michała Nabrzeżnego rozebrali drewnianą szopę i rozkopali grób. Szukali rzekomo "złotego cielca". Z olbrzymiego wykopu 300x250x250 cm wyrzucono resztki ludzkich kości: głowy, rąk, nóg, miednicy i żeber, resztki blaszanych i glinianych garnków. Kości te leżały kilka dni pod rosnącą obok lipą. Taka była rzeczywistość, ale w ludzkiej fantazji i wyobraźni mogło być inaczej, np:
"Podczas wojny Niemcy kazali otworzyć grób (rozkopać) i znaleźć złoto. Kopali polscy robotnicy, uderzenia słychać było na całej ulicy Górnej. Potem rozległ się krzyk i z cmentarza wybiegli ludzie. Cadyk ukazuje się, leżał w białym całunie jakby go wczoraj pochowano i miał oczy. Mecenas Z. wzruszył ramio­nami na tą opowieść, ale córka Marguszki zaperzyła się. Ojciec widział, jak uciekali to przed czym? Wystra­szyli się kości? Cadyk leżał i patrzy l na nich prawdzi­wymi oczami chociaż bez stówa "
(Vide: Hanna Krall Dowody na istnienie Wydawnictwo 5 Poznań 1995r.)
W taki oto sposób powstają legendy i taka legenda o cadyku poszła w świat, potwierdzona przecież świadkami w osobach mecenasa Z. i wzruszającej ramionami „zaperzonej" córki Marguszki. To wszystko na potrzeby przyjeżdżających żydowskich ortodoksów, bo cud to prze­cież najmilsze dziecko wiary.A tak naprawdę, co działo się potem? Miejscowy "wyrostek" Adam Werner niósł czaszkę cadyka na patyku i straszył nią bawiące się obok dzieci. Nieco później, za sprawą ówczesnej Gminy Żydowskiej wykopane z grobu kości cadyka zostały pozbierane, przeniesione i zakopane w górnej części cmentarza, po lewej stronie drogi, rzekomo na grobie członka jego rodziny. W późniejszych latach był tam punkt meteoro­logiczny (relacje świadków: Józefa Deca i Mieczysława Pudełkiewicza).
W roku 1962, na miejscu byłego grobu postawiono nowy mu­rowany ohel cadyka Elimelecha na miarę gustu i wyobraźni fundatora, budowniczego i projektanta. Wybudowano go na zlecenie rabina Frydmana z Wiednia, byłego ucznia Krakowskiej Szkoły Rabinackiej, jako votum wdzięczności za uratowanie jego życia w czasie okupacji niemieckiej.
Ohel wybudowali:
Inwestor zastępczy - Zdzisław Zawilski,
Projektant-inż. arch. Arnold Barański, ówczesny Kier. Wydz. BUiA Prezydium PRN Leżajsk,
Roboty murarskie - Zenon Fraczek, Wacław Garbacki,
Roboty blacharskie - Zygmunt Węglarz.
Należności za wszelkie materiały i robociznę zawsze w gotówce regulował Zdzisław Zawilski.
Historia tej budowy ma jednak także i wcześniejszy wątek. Otóż jak wspomniano uprzednio, w grudniu 1959r. zjawił się w mieście Baruch Safier, przedwojenny leżajski Żyd, komunista. Wrócił z ojczyzny komunizmu ZSRR, z gułagu. To on stał się bazą i oparciem dla wszel­kich pierwszych poczynań mających na celu odbudowanie grobu cadyka. Zdarzenia z tym związane obfitowały w liczne konflikty z wła­dzami, było wiele niedomówień, aluzji, plotek i kłótni o składane pieniądze. Finał był taki, że Baruch Safier całkowicie stracił wśród swoich zaufanie. Tym sposobem pieczę nad owym ohelem, z racji swej osobowości, przejęła Polka Janina Ordyczyńska i sprawowała ją do roku 1990. Wtedy to niezwyczajnie odeszła z tego świata. Otóż przybyłym pewnego dnia pątnikom otworzyła tradycyjnie drzwi ohelu, zaniemogła, upadła i po przewiezieniu do szpitala umarła. Po jej śmierci rolę opiekuna tego miejsca przejęła córka - Krystyna Kiersnowska. "Ta od Żydów"- mówią w mieście. Uzyskała pełne przyzwolenie i mają oni do niej zaufanie.
Najważniejszym i mobilizującym czynnikiem wszelkich działań na rzecz odbudowy ohelu, było zupełnie przypadkowe znalezienie przez Barucha Safiera, wśród płyt chodnikowych na ul. Stawowej oryginalnej macewy z grobu Elimelecha. Macewa ta z inskrypcją: "Nasz Pan i Na­uczyciel i człowiek Boga rabin (cadyk) Elimelech Lazar Lippman w tym grobie spoczywa, który zmarł 21 dnia Adaru" znajduje się w leżajskim ohelu.
Przedwojenny cmentarz żydowski oddzielony był od ul. Górnej i domostw głębokim wąwozem. Dziś, poważnie został on zmniejszony i nie jest jak kiedyś tajemniczym światem zmarłych. Zasypano naturalny wąwóz. Na miejscu ceglanych murów postawiono ażurowy, żelazny płot i taką samą bramę (z Fundacji Rodziny Nissenbaunów). Nie chronią już one przed oczyma osób ciekawskich kilku ocalałych macew posta-wionych z przypadku "gdzie bodaj", bo pozostałe, zapomniane macewy nadal leżą wśród bruków miasta.Leżajski kirkut nie był jedynym miejscem pochówku zmarłych Żydów. Podczas okupacji ginęli oni w różnych miejscach i tam naj­częściej ich grzebano. Na podstawie wieloletnich analiz, badań i konsultacji z licznymi, świadkami ustalono następujące dodatkowe miejsca pozacmentarnego pochówku Żydów
2 mężczyzn (Zeible) - na terenie Szkoły Podstawowej Nr 2 (ok. 8 m od ul. Mickiewicza i 4 m od północnej granicy realności),
l mężczyzna - na ul. Dolnej, obok byłego domu Dołęgów,
2  kobiety i 3 dzieci - ul. Sanowa 38 (Sara Wagner z dziećmi – Heniem i Lonią oraz jej bratowa z synem),
Małżeństwo Rűbenfeldów na ul. Sanowej 20,
3 mężczyzn (2 Żydów i l Polak) - między byłą studnią a płotem na dziedzińcu Sądu,
Kilkanaście osób na skraju wierzawickiego lasu, po prawej stronie drogi w kierunku Jarosławia,
3   osoby (Galler - matka i 2 synów)  na "Chałupkach" na realności Malców,
Około 20-25 dzieci żydowskich w zbiorowej mogile po prawej stronie przy wejściu na kirkut (stacja trafo),
Kilkunastoosobowe pochówki na terenie Giedlarowej (10-12 Żydów z Giedlarowej i 4 osobowa rodzina Rűmlera z Żołyni), i na terenie Brzozy Królewskiej w różnych miejscach w tym ukrywająca się rodzina Kűrschenblatta,
 2 marca 1994r. pracownicy Elektromontażu Rzeszów, w czasie wykonywania wykopu w rejonie skrzyżowania ulic Rzeszowska- Mickiewicza natrafili na szczątki szkieletu ludzkiego. Następnego dnia Wydział Usług Pogrzebowych MZK dokonał ekshumacji i przeniesienia resztek szkieletu na Cmentarz Komunalny. (Biuletyn Miej­ski Nr. 2/3/94),
Był tam pochowany Żyd, w mundurze sowieckim, zmarły z opilstwa w domu Potaschera, w grudniu 1944 r. lub w styczniu 1945r.,
Wiosną 1944 r. w porze nocnej żandarmeria niemiecka rozstrzelałai pogrzebała na kirkucie 4 nieznanych, będących w różnym wieku Polaków.
Nikt nie może jednak potwierdzić, że są to wszystkie dodatkowe miejsca grzebania zmarłych Żydów.

 Spacerem po mieście
Co zostało w mieście po dawnej żydowskiej społeczności?. Co może jeszcze przypominać przyjeżdżającym żydowskim pielgrzymom tamte lata?. Nic lub bardzo niewiele.
Resztki ocalałych judaików skupił i wywiózł mieszkający w mieście, w latach 60 ostatni Żyd Baruch Safier. Nie zachowały się też z tamtych czasów dokumenty i fotografie.Stojące w Rynku i na sąsiednich ulicach domy niby te same, ale jakieś inne. Przebudowy, różne adaptacje i nowe elewacje zmieniły ich wygląd. W oknach firanki, kwiaty, a w nich tylko aryjskie twarze. Z dawnych mrocznych sieni, zamykanymi topornymi bramami, nie zieje stęchlizną, nie cuchnie uryną i nie słychać wiecznego typowego "rejwachu".
    Dziś, latem, cały rynek tonie w kwiatach i zieleni i jest stale otoczony sznurami wszelkich marek samochodów. Strażnicy miejscy nie karzą mieszkańców mandatami za wylewanie nocników i pomyj na rynek i ulice. W pogodne, letnie szabasowe dni, nie stoją na chodnikach krzesła i ławki. Nie siedzą na nich Żydzi, "napowietrzniki" z nogami wyciągniętymi w poprzek chodnika, sięgając prawie do rynsztoków. Nieaktualne stało się powiedzenie "wasze ulice-nasze kamienice". Nie ma ustawicznych sporów, czasem kłótni, nie trzeba szukać umiejętności współżycia. Nie ma na Rynku jednej z miejskich kołowrotowych studni, która była miejscem sąsiednich pogaduszek i stojących przy niej "wodziarzy". To oni zaopatrywali większość żydowskiej społeczności w wodę, a szczególnie pobliskie piekarnie. Zniknęły z Rynku budki-kramy i oryginalna, w kształcie sześciokątna budka Pesli Safier z lodami, wodą sodową (na życzenie z sokiem) i ciastkami. Pesla-ruda jak wiewiórka, trochę piegowata, zupełnie podobna była do dziewczynyna opakowaniu sprzedawanych ciastek z czekoladą. Ta studnia i budka Pesli były tłem dekoracyjnym w latach trzydziestych podczas uroczystości powitania na leżajskim Rynku Prezydenta Mościckiego.
    Nie ma piekarni Gołdy Tanzman (ul. Rzeszowska 17), gdzie pieczono zawsze smaczne i chrupiące  "kajzerki" z makiem. Mój ojciec nie jadał tych "kajzerek" od czsu kiedy przez otwarte okno w piekarni widział jak kot obsikiwał worek z makiem.
    Nie ma sklepu kolonialnego Salomona Weinsteina (ul. Mickiewicza 8), gdzie tuż przed szabasem, okazyjnie, za grosze można było kupić przejrzałe kiście bananów i pomarańcze. Tam młodzież kupowała na randki chleb świętojański, wianki fig i na wagę chałwę o różnych niepowtarzalnych smakach.
    Nie ma koszernego wyrębu mięsa Abrahama Renhentala (ul. Rzeszowska), gdzie "nieczyste" mięso -tylne części wołowiny kupowali katolicy.
    Nie ma "łokciowych sklepów bławatnych" Altera Anfanga (ul. Mickiewicza), gdzie za ladami, ze stosami najlepszych nawet bielskich materiałów, można było zawsze spotkać wielu młodych "subiektów", ze skręconymi w korkociąg pejsami. Tutaj każdy mógł coś kupić dla siebie, bo oni umieli zachwalać towar. Pięknie opakowany w firmowy papier zawsze przewiązywali sznurkiem koloru sukienki klientki.
    Nie ma sklepu Chaji Gruber (ul. Górna 7), w którym bocznym wejściem przez sień, nawet w "szabas' można było kupić najpotrzebniejsze artykuły spożywcze. Obowiązywała tylko dziwna forma sprzedaży. Na ladzie leżały odważone po "funcie" papierowe torebki tzw. "rożki" z różnymi towarami jak: cukier, sól, mąka kluskowa, kasza jaglana itp., a obok, na szklanych spodkach leżał posegregowany bilon. Kupujący sam osobiście musiał wziąć odpowiedni towar i sam dokonać zapłaty wkładając lub wybierając odpowiednie wartości bilonu. Chaja, tylko bacznie obserwowała czy wszystkie operacje kupna wykonane zostały prawidłowo. Na wszystko mieli jakiś sposób.
    Nie kursuje z Rynku przez Żołynię i Łańcut do Rzeszowa autobus Izraela, wyłącznie z katolicką obsługą, zawsze pełen pejsato-brodatych pasażerów i słodkiego zapachu cebuli.
    Nie krąży między szkołami a gimnazjum Szymon Sztendig, jedyny nauczyciel religii mojżeszowej.
    Nie widać, szczególnie na murowanych domach, uchylanych i podnoszonych części dachów, gdzie biesiadowali Żydzi w święto Kuczek. Tam nie przeszkadzali im miejscowi "szajgece" (urwise, łobuzy).
    Nie gra na weselach żydowska kapela Mozesa Adera z basistką Polką Heleną Jurzyniec. Charakterystyczne, piękne melodie wpadały w ucho i podrywały nogi do tańca. Znana była przygoda z tamtych lat pani Heleny, kiedy to z konieczności płynęła przez San ze swoimi basami.
     Nie sprowadza Hanna Grűnberg "narajonych służących", szukających pracy młodych dziewcząt pochodzących z sąsiednich wiosek. Nie roznosi w wigilijne poranki karpii i sandaczy i dla reklamy "swoim gojom"-macy.
    Nie wydrukuje drukarnia Izaka Kűhla (ul. Mickiewicza 3) "kantyczek" z różnymi pieśniami odpustowymi (maryjnymi i okolicznościowymi), które w latach 1937-1939 śpiewane na placu przyklasztornym przez żebrzących dziadów były mini festiwalem odpustowej pieśni dziadowskiej.
    Nie aresztuje policja państwowa przed świętami narodowymi Żydów, członków organizacji robotniczych i komunistycznych.
    Nie chodzi po Rynku, szczególnie w upalne dni, "myszygine" Leib Katz (ul. Kącik 2) cierpiący na bóle głowy i śpiewający charakterystyczne piosenki żydowskie, narażając się na kpiny okolicznościowej gawiedzi.
    Nie ma kogo poszarpać za pejsy, straszyć święconą wodą, posmarować plasterkiem słoniny lub kiełbasy.
    A kto pamięta piekarza Joela Profusa, który podobno sam nie wiedział, ile ma dzieci.
Nie ma "szabes gojek", które świadczyły w szabasy drobne posługi jak podpalanie ułożonego wcześniej w piecu drzewa, otwieranie okien itp.
Nie chodzą chyłkiem do mikwy okutane szalami żydowskie niewiasty. Nikt nie poczęstuje macą (paschalnym plackiem z niekwaszonego ciasta), makagigą z makiem i miodem, kuglem (leguminą szabasową) lub wódką "pejsakówką" podawaną zawsze w maleńkim, srebrnym kieliszku.
    Nie człapie po ulicach koń i nie terkocze "kariolka" Hersza Laksa (ul. Górna) wioząca na modlitwy do bożnicy bogatszych Żydów. W każdą niedzielę i święta kościelne, nawet w deszcz, woził pod "budą" do klasztoru nauczycielkę Stefanię Czechowicz, przygodnych podróżnych ze stacji kolejowej i czasami wracającego ze spotkań towarzyskich ks. Czesława Brodę, co w owym czasie zawsze było sensacją, bo probostwo miało bryczkę z parą pięknych koni.
    Nie siedzi na przyzbie domu przy ul. Rzeszowskiej "Chabka"- niemowa Chobik, który całe życie mieszkał w izbie wspólnie z kurami i gołębiami, a w zimie dodatkowo ze szczygłami, czyzami i makolągwami. Wygnany z miasta przez okupanta wziął ze sobą tylko 3 białe gołębie.
    Nie uczy w "chederach"-podstawowych szkołach żydowskich "małamed"- Josł Krauz.
    Nie bawi na frontonie sklepu reklama "Tu sie kupuje szmyr, mydło, powidło i inne delikatesy, batogi", lub napis witający klientów "Pierwy wytrzeć dobrze nogi, po tym witaj gościu drogi". Nawet wiele lat po wojnie takimi sloganami bawił klientów  w zakładzie fryzjerskim Piotr Pajewski.
Dziś wszystkie sklepy są z wystawami i drzwiami bez blaszanych żaluzji lub drewnianych okiennic zamykanych na przedziwne kłódki.
Nie ma restauracji Hollendra Greissmana (ul. Mickiewicza), gdzie "wpadali" na "kielonek" lub piwo z cebulaczkiem pisarze sądowi w urzędowej porze. kiedy prezes w tym czasie z pękiem gazet wychodził za fizjologiczną potrzebą. Trwało to minimum 45 minut.
    Nie ma Etnera i "rzezalni drobiu", gdzie na specjalnych hakach wokół betonowego basenu wieszano za nogi powiązany i piszczący drób. Nie wiem od czego zależało użycie do zarżnięcia drobiu jednego z wielu noży, noszonych przez niego w specjalnym, szmacianym futerale.
    Nie ma składu opałowego Abrahama Sandbanka (Plac Szkolny), gdzie dla wygody miejscowej biedoty sprzedawano węgiel nawet po 10 kg. 
Nie ma "trafiki" starej Nusymowej (ul. Rzeszowska), gdzie można było kupić np. dwa papierosy "Machorkowe", ćwiartkę 25g paczki tytoniu "Obywatelskiego", wiśniowa "fifkę", bibułki "Solali" lub "Her-Be-Wo", a przed samą wojną "gilzy" tj. "tutki" do domowego wyrobu papierosów i specjalną "maszynkę". Całą "trafiką" była wisząca na ścianie wielkości połowy "nakastlika", skrzynka i takiej wielkości szyld Polskiego Monopolu Tytoniowego. Tam też można było kupić i sprzedać "Waszyngtony" (dolary).
    Nie struże już też "biczysk" z trzciny i nie wyplata trzepaczek i koszyków Motł Reiss.
nie ma sklepu z kapeluszami, parasolami i drobna konfekcją braci Zeibli (ul. Mickiewicza). Tak niewiele brakowało, aby przeżyli wojnę, gdyż zupełnie przypadkowo zostali zauważeni w kryjówce-schowku znajdującym się w opuszczonym domu przy ul. Rzeszowskiej.
    Nie wiszą w poprzek ulic "ejrufy" np. między domem Brodta i Szozdy (ul. Rzeszowska) lub Holloschitza i Podgórskiego (ul. Furgalskiego) tj. przeciągnięte na znacznej wysokości druty, będące symbolicznym odgrodzeniem, pozwalające Żydom w szabas na większa swobodę poruszania się między domostwami.
    Nie płynie też maleńka struga ze źródełek spod "Ciukowej Górki" zaopatrująca w wodę "mikwę" w łaźni, która dalej sączyła się wąwozem wzdłuż kirkutu, ulicą Dolną, aż do "Księżego Stawu". To nad nią w miesiącu wrześniu, w dniach pokuty, stawali Żydzi i wytrząsali grzechy ze wszystkich kieszeni recytując wersety Michaeszowe.
    Nie wracają przed szabasem żydowscy handlarze-domokrążcy niosący kury, jajka, biały ser i mleko w butelkach, które wymieniali w sąsiednich wioskach za nici, wstążki, podpinki do włosów, agrafki, grzebienie i "cyganki" tj. bardzo ostre, lecz tanie składane scyzoryki używane przez pastuchów itp.
    Nie ma fotograficznego zakładu "Sztuka" Natana Rosenblűtha (Rynek), gdzie "Wykonywa o każdej porze wszelkiego rodzaju zdjęcia fotograficzne w Zakładzie i poza obrębem zakładu". mam taką pamiątkę od Pana Natana wykonaną "pobożnie" tj. przy stoliku ze świecą i książeczką do nabożeństwa w ręku.
    Nie ma leżajskich bożnic spalonych 15 września 1939 r. Pozostałe po nich mury rozebrano, a cegłami wybrukowano Rynek. Wiele lat później, podczas jego modernizacji ceglane bruki rozebrano i wywieziono na miejskie śmietnisko.
Dziś na miejscu spalonych synagog stoją nowe domy. Widocznie nic nie przeszkadzało, aby w jednym z nich urządzić restaurację. Pierwotnie nazywała się "Targowa", a obecnie "Helena". Być może, że zabrakło znajomości historii, wyobraźni lub fantazji, bo przecież można ją było nazwać "Ryfka" lub "Gołda". Na pewno brzmiałoby to bardziej swojsko i być może prędzej korzystaliby z niej przyjezdni żydowscy pielgrzymi, a szczególnie z wydzielonych na ten czas sal na konsumpcję "koszernych" posiłków.
Kto z obecnych leżajszczan wskaże gdzie mieszkał Chaim Metzger na ulicy Łaziennej lub innych mieszkańców z ulic Bożnic, Kącik czy Proroka. Takie nazwy mogłyby pozostać w pamięci poprzednich mieszkańców miasta.
    Obecnie nie ma już niczego, co mogłoby chociaż w skąpym wymiarze przypominać tamte czasy i tamtych ludzi. Być może, w naszym mieście już chyba nigdy nie będzie żydowskiego święta Kuczek...
ZA CENĘ ŻYCIA

W Leżajsku, podobnie jak w całym kraju także byli ludzie dobrej woli, którzy nieśli bezinteresowną pomoc Żydom skazanym przez faszyzm na zagładę. Za cenę własnego życia i swoich najbliższych decydowali się dobrowolnie pomagać bliźnim. A kiedy wojna się skończyła, spłaty moralnego długu przez Żydów zazwyczaj było niewiele lub wcale, szczególnie wtedy gdy los nie pozwolił przeżyć obu stronom.

Działania na rzecz niesienia pomocy czy szukania ratunku nie były wówczas wcale takie proste. Niektórym wydawało się, że mają wygląd aryjczyka i wystarczy tylko włożyć na nos okulary i już nikt ich nie rozpozna. A przecież mieli jeszcze charakterystyczny akcent i częste powiedzenie „co jest" zawsze brzmiało po żydowsku. Niezależnie od kultury, sposób bycia Żydów był charakterystyczny i specyficzny i różnił ich od ludzi pochodzenia niearyjskiego. To zwracało uwagę, choć było prawie nieuchwytne, czasem tylko ledwo dostrzegalne ale zawsze charakterystyczne. Łatwiej było przechować niewiasty niż mężczyzn, gdyż tych zawsze istniała możliwość poddania brutalnym oględzinom a każdy naznaczony przez obrzezanie - był stracony. Nawet człowiek który nie miał znanych rysów semickich, jak garbatego nosa, odstających uszu, czarnej czupryny, to w jego fizjonomii zawsze było coś, po czym każdy aryjczyk mógł natychmiast rozpoznać Żydówkę czy Żyda.
Pomimo tych i innych przeciwności losu, było wielu Polaków którzy nieśli bezinteresowną pomoc Żydom. Potwierdzają to liczni świadkowie, pisma i listy, których kilka fragmentów cytuję poniżej
1. Wspomnienia Marii Boguckiej z 1981r.:
„Pewnego wieczoru kiedy chciałam zamknąć drzwi z sieni za odjeżdżającym od nas leśniczym Skowronem, z Brzozy Królewskiej poczułam, że ktoś przytrzymuje drzwi i nie dopuszcza do ich zamknięcia. Usłyszałam głos: Cicho, cicho proszę się nie bać. Otworzyłam wtedy drzwi do kuchni aby oświetlić sień i zobaczyłam człowieka podobnego do jaskiniowca, taki był okropnie owłosiony. Człowiek ten powiedział: jestem młódszy Zejbeł. Pani u nas kupowała w sklepie. Proszę nam pomóc, bo ja jestem ze starszym bratem. On jest chory gorączkuje, pewnie ma zapalenie płuc. Proszę o lekarstwo i jedzenie. Dawałam co tylko mogłam, chleb, masło, jaja i gorące mleko w butelce. Przychodził co drugi dzień wieczorem.
Trwało to dość długo aż do dnia ich aresztowania. Wyszłam raz do miasta. Widzę jeszcze, jak z moim bochenkiem chleba idą do sądu. Szybko wróciłam do domu, dzieci odwiozłam do Gdulów (prof. gimn.) a oboje z mężem poszliśmy na plebanię, czekając w trwodze na koniec dramatu ".

Maria Bogucka wraz z mężem Leonardem - lekarzem mieszkali na „ wikarówce " a wojnie w Makowie Podhalańskim.

2.O śmierci Zejblów
„Było to w Wielkim Poście. Irena Dec usłyszała z ulicy. Prowadzą Zejblów. Prowadzono ich do aresztu. Zejble - dlatego że chorzy i w gorączce, czy, że nie chciało im się samym umierać wykrzykiwali nazwiska: z Przybylskimi zginiemy, z Urbańskimi zginiemy, z Decami, to oni nam pomagali."
(Cytat z opracowania Hanny Krall - Dowody na istnienie, str. 27)
To nie Polacy złapali i prowadzili Zejblów. Aresztowanych spotkał na ulicy miejscowy Volksdeutsch Johan Keiper i o zaistniałej sytuacji opowiedział swojemu koledze Polakowi X. Obaj byli tym przerażeni. Johan, jeśli możesz, ratuj swoich, zaproponował X. Keiper natychmiast pobiegł na posterunek żandarmerii. Za chwilę zatrzymanych wyprowadzono na sąsiednią parcelę Kiszakiewicza, obecnie SP Nr 2 i zastrzelono. Jedynym ponoć najważniejszym argumentem były wszy.
3. Dramat Lewinterów
„Późnym wieczorem zapukali do nas Lewinterowie, zatroskani, zapłakani i prosili aby mogli przez parę dni pozostać u nas, bo nie mają gdzie być. Na mieście były już afisze, że za przetrzymywanie Żydów - kara śmierci. Kuzynka moja Janka Wierzbicka, mimo tej sytuacji od razu, bez wahania zgodziła się ich przyjąć. Ukryliśmy ich w ostatnim pokoju mieszkania (dom Adama Deca na Sandomierskiej) zabraniając dawać znać o sobie w jakikolwiek sposób. Lewinterowie byli nieostrożni i widocznie podchodzili do okna wychodzącego na ulicę. Po kilku dniach ludzie już nas pytali czy przetrzymujemy Lewinterów. Lewinter miał napady głośnego kaszlu i wtedy sprawa stała się ogólnie wiadomą. W tej sytuacji, Anna Romańska zorganizowała przeniesienie ich na inne miejsce. Furmanką w przebraniu chłopskim, przewiozła ich do Rogóżna, skąd pociągiem do Przemyśla. Lewinter nie mogąc zaadoptować się do nowych warunków, w depresji i załamaniu, z rozpaczy popełnił samobójstwo zażywając bardzo silną truciznę. Pochowano go skrycie w ogrodzie domu w którym się ukrywał. Z okna mieszkania w którym przebywał widział przemyskie getto i zdarzenia które miały miejsce. To było powodem samobójstwa. Natomiast pani Lewinter owa przetrwała wojnę w różnych kryjówkach i wróciła do Leżajska, gdzie żyła w nędzy korzystając ze wsparcia życzliwych ludzi, a przede wszystkim zakonnic. Była chora i cierpiała na paraliż nóg. Zmarła w 1952 r."
Wspomnienia Stanisławy Opioły (z 1981r.) długoletniej sekretarki leżajskiego gimna¬zjum, ostatnio zamieszkałej w Krakowie.
4. Niespodziewany list Tauby Kraut z 1985r. i odpowiedź autora
Przed laty otrzymałem zupełnie przypadkowo obszerny list, bo napisany na 11 kartach od Żydówki, która przed wojną mieszkała w Leżajsku. Jej wspomnienia są bardzo charakterystyczne i godne uwagi. Warto je przeczytać. Pisownia oryginalna.
„Ja wyszłam za mąż do Giedlarowy koło Leżajska, mieszkaliśmy w Giedlarowie, później myśmy się osiadły w Leżajsku powiat Łańcut. Tam mieliśmy 3 morgi pola na Gilershofie, mieliśmy dom w Leżajsku na ulicy Ruskiej, wielki ogród od Ruskiej do drugiej ulicy i duży dom już był starszy dom i piękny ogród. Jaja zasadziłam owocowe jabłonie i gruszki „ Gdule "i tak dalej. Później myśmy i Jankiel Kirschenblat zaprowadziły sklep materialny na ulicy Rzeszowskiej. Jankiel Kirschenblat wybudował śliczną kamienicę i jego siostra i szwagier drugą kamienicę jedna przy drugiej, to były kuzyny mojego męża Getza Kraut. Ogród ciągnął się od jednej ulicy do drugiej, nie pamiętam jego imię i nazwisko tej ulicy. Kto z Gilershofu to pole i dom kupił na Gilershofie i jego famieli to w Ameryce kupiły od nas za grosze, teraz ja bym chciała wiedzieć nasze rodzice moje i mojego męża wywieźli za miasto Leżajsk, był malutki lasek, kszaki niedaleko od wioski Wierzawice. Może ktoś może mi opisać albo opowiedzieć gdzie i jak to się znajduje, przyjechali ludzie z wozami, kilkanaście wozy i tam ich zaszczeliły hitlerowce, czy ich gdzie wywiezły bo te wozy się wróciły, może wzięte jedną godzinę to ony już były z powrotem. Ja i my chcielibyśmy wiedzieć czy oni byli zaszczelone w tym lasku pod Wierzawicami, czy one znaczy ich gdzie wywieźli- Jeden człowiek z Ruskiej ulicy co przyjechał nazad co ich tam odwiózł do tego lasku, ja się jego zapytałam co się z niemi stało to on mie odpowiedział że tam stały autobusy i ich zabrali Niemcy na małe autobusy.
Teraz wracam nazad do Giedlarowej bo myśmy przeżyły Getzel i Tobka Kraut w Giedlarowie. Był jeden anioł co nam ratował życie, my chcemy się dowiedzieć o jego famieli jego imię, jego święte imię było Marcin Krówka. On był ożeniony u Czerwonki na „Dworczynie "jego żony imię było Marja Czerwonka wyszła zamąż za Marcina Krówki. Myśmy tam przeżyły. Anielcia była 5 lat, ona nas dużo razy widziała, była bardzo mądra. Marcin miał syna Franek i córkę Janka ich imię jest Krówka. Ta Anielcia Baran mieszka w Giedlarowie pod tym samym numerem gdzieśmy były przechowywane. Ja bym chciała mieć adres Franciszka Krówki. Teraz ja bym chciała i prosiła ato aby ktoś poszedł i pokazał w Leżajsku cmentarz żydowski i te pomniki co były i są opisane w historii o nich myśmy słyszały, że ktoś się zajmuje i trzyma te groby w porządku mojej matki. Mama to była moja babka jej imię było Tauba Kizelstein Z Wólki Niedzwieckiej. Pierwsze imię jej to samo jak moje Tauba, nie wołali jej Tobka. Nigdy, nigdy nie zapomnę co te Hitlery - niemcy do nas uczyniły. Jeden człowiek mieszkał koło Gallera co sprzedawał rowery, ja i Galler myśmy wylazły na „górę " co Beryl Lauf miał i ten człowiek nas widział laść na tą „górę" i przyszedł do blisko tej styni i powiedział - „zliście, zliście z tej „góry "ja nie chcę mieć na mojem sumieniu i myśmy zlazły i uciekły na nasz cmentarz i dalej i dalej i dzięki Bogu myśmy znaczy żeśmy przeżyły. Ale dużo nie przeżyło. Kto będzie taki wdzięczny i kokaże rynek, w rynku co był wybrukowany pomnikami ze cmentarza my będziemy bardzo wdzięczne, kto tylko pokaże te miejsca gdzie były bóżnice, ja pamiętam jak się bóżnice paliły to ksiądz Broda tam stał i łzy się padały z jego oczu i mówił do polskich ludzi „ nie śmiej się bo to jest święte miejsce ". Ja tylko mogę powiedzieć i prosić Boga za tych niewinnych ludzi co tam zginęły niewinnie".
Tyle od autorki.
Treść tego listu bardzo mnie poruszyła. Poszedłem jego tropem, przeprowadziłem wiele rozmów, dokonałem szeregu konfrontacji i wyjaśnień. Poczuwałem się też do moralnego obowiązku udzielenia odpowiedzi, którą poniżej przedstawiam z pewnymi skrótami.

Leżajsk, 26 czerwca I985r.
Czcigodna Pani Taubo!

        Nie wiem do kogo napisała Pani swój list, o kim Pani myślała. Wydaje mi się, że jego odbiorcą miał być ktoś ze starszego pokolenia mieszkańców Leżajska lub Giedlarowej, którzy mogli was znać i pamiętać opisane zdarzenia lub znać ludzi o podanych nazwiskach. Dziwnym zbiegiem okoliczności stałem się adresatem Pani listu ale szczegóły opowiedział Pani zapewne jego Doręczyciel. Mnie w obowiązku pozostało zgodnie z przyjętym zwyczajem odpisać co czynię z wielką przyjemnością. Zdecydowałem się na spotkanie i rozmowę, która w moim odczuciu satysfakcjonuje wszystkich. Cieszę się, że mogłem być komuś potrzebny, że ktoś mógł mi towarzyszyć w moich zainteresowaniach i choć przez krótki czas mogliśmy żyć wśród wspomnień wpisanych już w karty historii.
Wasz dom kiedy mieszkaliście w Giedlarowej stał „na piątym kilometrze, na zakręcie" - dziś w tym miejscu nowe domostwa, które niczym nie przypominają tamtych czasów.
Wasz dom w Leżajsku przy ulicy Ruskiej (ulica Ruska od 1937 r. nazywała się ulicą Bronisława Pierackiego a obecnie ulicą 1 Maja) kupiliście od Pani Mroczkowskiej chyba w 1936 r. zaś pole od Pani Pomianowskiej. Dom został przebudowany przez obecnych właścicieli wg ich potrzeb. Na ogrodzie o którym Pani wspomina nie ma już ani jabłoni, ani grusz „ Gdulek ". Tył ogrodu nadal dotyka do ulicy Stawowej (obecnie Świerczewskiego) a na miejscu sąsiedniego proboszczańskie go stawu jest dzisiaj plac zabaw dla dzieci. Dom kupiła od was w USA Pani Dziedzińska dla rodziny w Leżajsku i trudno mi oceniać czy to w tym czasie byty „grosze ". Do dzisiejszego dnia jest „malutki lasek i krzaki koło wioski Wierzawice " a w nim zbiorowe mogiły rozstrzelanych przez hitlerowców Izraelitów. Mogiły zapomniane, porosłe drzewami i krzewami jak wiele nieznanych mogił w Polsce przez którą przetoczyła się straszna wojna którą mieliście szczęście przeżyć wśród Polaków.
Pisze Pani o „jednym człowieku z Ruskiej ulicy co opowiadał o małych autobusach ". W czasie wojny tylko czterech mieszkańców ulicy Ruskiej miało konie i mogli w tym czasie jako „forszpani" (obowiązek świadczenia usług koniem i wozem na rzecz policji i wojska przez cywilów w czasie okupacji) przewozić Pani Rodziców i Teściów. Szkoda, że nie podała Pani jego nazwiska, może jeszcze żyje i poznalibyśmy wiele szczegółów. W moich poszukiwaniach spotkałem relacje byłego „forszpana " ale nie z ulicy Ruskiej, który był świadkiem rozstrzeliwań właśnie w tamtym lasku. Trudno uwierzyć Że tak mogli postępować ludzie z ludźmi. Jeśli ów „forszpan " opowiedział Pani historyjkę z autobusami, które miały zabrać nieszczęśników w nieznanym kierunku, to może kazali mu tak mówić gestapowcy, a może myślał, że ustrzeże Panią przed tą straszliwą wiadomością, którą łatwiej przyjąć po jakimś czasie kiedy istnieje w człowieku nadzieja, że może żyją- W tym przypadku nie ma jakichkolwiek złudzeń, wszyscy wywiezieni z miasta zostali w tym „malutkim lasku " zastrzeleni i prawdopodobnie nikt się nie uratował. Istnieje niepotwierdzona wersja, że w czasie rozstrzeliwań miał uciec żandarmom chłopiec w wieku 17-tu lat.
Byłem w Giedlarowej. Nie ma już zagrody Marcina Krówki, który po wojnie osiedlił się w Rzuchowie. W tym miejscu gdzie mieszkał Marcin nowe zabudowania i mieszka w nich Aniela, którą Pani pamięta kiedy miała 5 lat. Wyszła zamąż i, nazywa się Aniela Grabowy. Są skromnymi ludźmi i podziwiają rodziców, ie udzielili Wam schronienia. Pamięta wiele szczegółów i Was i Lejbę Strucha. Ich dzieci Z wielkim zainteresowaniem słuchały jak wspomina¬liśmy tamte czasy.
Zgodnie z Pani życzeniem byliśmy na miejscu spalonych leżajskich bożnic i na Waszym cmentarzu. Oglądaliśmy ocalałe resztki grobów i ohel cadyka Elimelecha a wokół wgłębienia po masowych grobach rozstrzelanych, w których oprócz Izraelitów znaleźli się podobno i Polacy i jeńcy radzieccy. Ze starej świetności cmentarza pozostało zaledwie kilka starych lip, ohel cadyka Elimelecha jest budynkiem wybudowanym w latach sześćdziesiątych, ale jest w nim też oryginalna maceba z jego grobu znaleziona gdzieś w chodniku miasta. Byliśmy na ulicy Ruskiej i na ulicy Rzeszowskiej gdzie miała Pani sklep z Kirschenblűtem „Jańcią", na ulicy Gilershof, w Giedlarowej i w „małym lasku i krzakach pod Wierzawicami".
Ja też pamiętam jak paliły się leżajskie bożnice, olbrzymie kłęby czarnego dymu nad miastem i ulice pokryte popiołem ze spalonych ksiąg modlitewnych.
Ksiądz Broda zginął zamordowany w Dachau.
Chcę Pani przypomnieć kilka zdarzeń z tamtego okresu o których może Pani zapomniała:
Czy pamięta Pani zagrodę i dom Marcina Krówki tuż pod samym lasem. Mały drewniany dom stał na dużych polnych kamieniach a pod podłogą komory widać było z jednej strony na drugą. W tej komorze, w podłodze była przecięta deska, którą można było unieść i wejść do kryjówki w której kryliście się w razie potrzeby. Czy pamięta Pani ludzi napotkanych w lesie kiedy zbieraliście jagody.
Czy pamięta Pani jak doiła Pani krowę i w pewnej chwili w drzwiach do obory zobaczyła Pani stojącą Anielcię wołającą „mamo! - mamo! żołnierze przyjechali" a za nią niemieckiego żandarma. Schowała Pani głowę między udo a brzuch krowy, żandarm odszedł nie szukając w oborze. To wołanie Anielci uratowało Pani życie. Czy pamięta Pani jak za wysłaną Marią Krówka po pieniądze pożyczone sąsiadce jeszcze przed wojną przyjechali żandarmi.
Czy zna Pani przeżycia Męża kiedy wywieziono Go z leżajskiego „getta". Przy ruinach po spalonych bożnicach stały furmanki „forszpanów". Na wozie Stanisława Śliża usiadł Mąż z zamiarem jechania z nim obojętnie „gdzie". W pewnej chwili został zgoniony przez gestapowca na zbiórkę wraz z innymi. W ostatniej chwili wsadził mu do kieszeni „coś" owiniętego w szmatę. Po zbiórce przydzielono męża na inną furmankę. Jechali w stronę Jarosławia. Cieszyli się kiedy minęli Wierzawice a później Pełkinie myśląc, że wiozą ich do pracy. W Jarosławiu na stacji kolejowej załadowali ich do stojących wagonów. W kilka dni później Mąż wieczorem zapukał do okna Pana Śliża. Otworzono, zjadł kolację jaką jedli domownicy, poprosił o zwrot „ zawiniątka ". Był bardzo zdziwiony gdy zwrócono mu go w nienaruszonym stanie. Chciał zostawić część znajdujących się w nim pieniędzy „za przechowanie ".
Czy pamięta Pani słowa Pana Śliża - „Gätz co ciebie spotkało to Ty wiesz, co mnie spotka to ja nie wiem. Zabierz sobie wszystkie pieniądze ". Na drogę wziął mąż bochen gospodarskiego chleba i życzenia przeżycia wojny. Wiedzieli sąsiedzi, że był mąż u Krokoszowej (pierwszy dom po prawej stronie na Gilershofie) - wiedzieli sąsiedzi, że byliście u Krówki. Taki był łańcuch ludzi „dobrej woli" choć czasem rwany przez niegodnych mianem człowieka.
Krówkowie i wielu innych Polaków nie posadziło oliwnego drzewka w Alei Sprawiedliwych na wzgórzu Yad Vashem w Jerozolimie. Zamiast drzewka oliwnego rośnie w Polsce, w Giedlarowej, w chłopskiej zagrodzie lipa, piękna czterdziestolatka oblatywana rokrocznie rojem pszczół, posadzona Pani rękoma w tamtych tragicznych latach, która miała być symbolem Waszego życia w przypadku Waszej śmierci.
W najbliższych latach odbędą się prawdopodobnie w Leżajsku uroczystości związane z dwusetną rocznicą śmierci cadyka Elimelecha. Wśród uczestników uroczystości może zjawią się byli mieszkańcy choć czas mocno wykruszył ich szeregi.
Trudno ale najprościej przy wzajemnej nieznajomości rozstać się z byłymi Leżajszczaninami formalnie i ozięble i nic nie zmusza do czułości, ale nie można zapomnieć, że przeszło 300 lat w historię Leżajska wpisywały się wspólnie nasze narody.
                                                                                 Z poważaniem

2 komentarze:

  1. Szanowny Panie. Przeczytałem Pański artykuł z wielkim zainteresowaniem bo choć nie jestem leżańszczaninem to z racji pochodzenia moich przodków po części się za takiego uważam.Jako dziecko w latach 60 tych spędzałem wielokrotnie okres wakacyjny w naszym domu na ul.Słowackiego.Nieopodal na tej ulicy mieszkał ciekawy pan żydowskiego pochodzenia o imieniu Miluś ,na jego temat krążyły opowieści dotyczące jego sporów i dyskusji z przeorem klasztoru Bernardynów.początkowo bałem się jego bo nas z bratem straszono nim ale okazał się on niesamowicie ciekawym człowiekiem.Byłem kilka razy u niego w domu gdzie podziwiałem jego bibliotekę ,miałon również ogród pełen niespotykanych w owych czasach warzyw i drzew.Pamiętam również Barucha siedzącego na ławce ,pod ogrodem Jordanowskim obok Domu Partii, z laską w ręce i zaczepiającego przechodniów.Strzyżony byłem w salonie fryzjerskim Pajewskiego na rogu Rynku.Taboret na którym siedziałem obkręcał swoim brzuchem aby dostosować go do odpowiedzniej wysokości.Tyle pozostało mi wspomnień z tamtych lat ,mam nadzieję że może Pan jeszcze wiele dopisać aby ten czas z naszych wspomnień pozostał dla innych .Pozdrawiam Bogusław Garbacki

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń