czwartek, 28 maja 2020

Brawurowa akcja


          Jesień 1943 r. była chłodna i mokra. Mieszkańcy Leżajska i okolic mieli jeszcze w świeżej pamięci zdarzenia i przeżycia z przeprowadzanych przez okupanta w maju i czerwcu pacyfikacji. Bardzo wiele polskich rodzin opłakiwało swoich najbliższych pomordowanych lub wywiezionych do obozów. Na miejscowym cmentarzu żółciły się jeszcze świeżą gliną usypane mogiły 38 ofiar pacyfikacji w dniu 29 maja 1943 r. Był to już piąty rok hitlerowskiej okupacji z całym repertuarem szykan i represji wobec narodu polskiego.

Pewnego październikowego dnia, w największej tajemnicy obiegła miasto wiadomość o tajemniczym uwolnieniu więźniów z aresztu posterunku żandarmerii niemieckiej, mającej siedzibę w budynku miejscowego sądu. Zatrzymanymi mieli być członkowie ruchu oporu. Uwalniającymi większy oddział partyzancki w mundurach niemieckich policjantów. Milczała tylko władza okupacyjna i zaprzeczała faktom.

Było to zdarzenie o wielkim aspekcie społeczno-moralnym. Przywracało wiarę społeczeństwa w dalsze istnienie i działalność organizacji wolnościowych, stwarzających stałe zagrożenie okupantowi i dające dowód, że brawura żołnierzy podziemia nie zna granic. Ofiarami pacyfikacji byli w większości członkowie AK.

Po kilku dniach znane były nazwiska dwóch uwolnionych. Nieznane pozostały nazwiska żołnierzy podziemia biorących, udział w akcji.

Dziś w różnych relacjach na ten temat nie wiele opowiadają starzy mieszkańcy. Młodym ten epizod z lat wojny i okupacji jest zupełnie nieznany.

W tym czasie, w celach Burggerichtsgefängnis (więzienie Sądu Grodzkiego) w dyspozycji Stűlzpunktu żandarmerii niemieckiej siedziało tylko kilkunastu zatrzymanych.
Wśród nich Jan Stelmachowicz ps. "Wilczur" członek AK. Aresztowany został na ulicy miasta po rozpoznaniu przez agenta Gestapo u niego teczki skórzanej. Teczka poprzednio była własnością jednego z konfidentów z Rudy Łańcuckiej, którego wcześniej zlikwidowano z wyroku władz Polski - Podziemnej. Aresztowany "Wilczur" korzystając z okazji, przez wypuszczanego z aresztu innego zatrzymanego, nieznanego nazwiska, miał powiadomić o swojej sytuacji "Franciszka" ze Sarzyny.

Los zatrzymanego Jana Stelmachowicza był przesądzony. Do przeprowadzenia śledztwa przyjechali znani już z okrucieństwa jarosławscy gestapowcy. Oczekiwali jeszcze na przybycie największych oprawców: Doppkego i Schmidta z racji planów rozpracowania grupy likwidacyjnej AK.

O zamiarach gestapowców poinformował Jana Stelmachowicza Stanisław Strycharz, klucznik aresztu, członek AK. „Franciszek” miał przekazać te informacje Stanisławowi Jazdowskiemu ps. „Ryś”- komendantowi grupy sabotażowo-dywersyjnej AK w obwodzie niżańskim.

Zapadła decyzja o natychmiastowym za wszelką cenę uwolnieniu zatrzymanego. W razie niemożliwości realizacji zamierzenia postanowiono dostarczyć mu truciznę. W rozpracowanym przez "Rysia" planie akcji odrzucono projekt uderzenia większą grupą bojową z uwagi na zlokalizowanie aresztu w wielokondygnacyjnym murowanym budynku łatwym do obrony. Załoga liczyła ca 3o żandarmów i policjantów oraz zawsze kilku gestapowców. Przyjęty plan akcji był prosty choć bardzo ryzykowny. Założono wykonać go w zaangażowaniu czterech żołnierzy podziemia przez wejście do wewnątrz budynku pod jakimkolwiek pozorem. Sterroryzować strażnika i uwolnić więźnia.

Następny dzień był dniem przyjmowania paczek dla więźniów, przeto akcję postanowiono wykonać niezwłocznie już na drugi dzień wykorzystując tę okoliczność.
 Fot. Uczestnicy akcji odbicia z więzienia w Leżajsku. 19 X 1943. Od lewej: Edward Sitarz ps Leszek, Ryszard Młynarski ps Aleksander, Tadeusz Pacyna ps Borowik.
19 października 1943 r. około godziny 9-tej na stacji kolejowej w Nisku, do pociągu jadącego w kierunku Przeworska wsiedli członkowie grupy sabotażowo-dywersyjnej AK obwodu niżańskiego: Ryszard Młynarski ps. „Aleksander”, Tadeusz Pacyna ps. „Borowik” i Edward Sitarz ps. „Leszek”. Wszyscy byli uzbrojeni w pistolety i po dwa granaty obronne. Ubrani byli jak przeciętni cywile. Jadący przy oknie pociągu "Leszek", w Rudniku porozumiał się wzrokiem ze stojącym na peronie Stanisławem Jazdowskim ps. "Ryś" który wsiadł do przedziału przez nich zajętego. Byli wyłącznie sami, bez innych pasażerów. "Ryś" jako dowódca akcji objaśnił jej założenia i plany. W pociągu był spokój, jechało niewielu pasażerów. Dojeżdżając do Leżajska, na skraju lasu obok dzisiejszych Zakładów Sylikatowych wyskoczyli w biegu z pociągu. Każdy oddzielnie z zachowaniem wzrokowej łączności poszli w kierunku budynku sądu, przystępując do akcji wg wcześniej ustalonego planu. Na ulicach był niewielki ruch. Wzdłuż frontonu budynku sądu, po chodniku chodził wartownik - policjant ukraiński. Pod ścianą leżały kozły-zasieki z drutu kolczastego, którymi w porze nocnej, zamykano przejścia, na podwórzu stały trzy parokonne furmanki -"forszpany" do dyspozycji żandarmów. Przed bocznym wejściem do budynku spotkali dwie niewiasty.

Zgodnie z planem akcji, przed budynkiem sądu po drugiej stronie na chodnika, od strony miasta pozostał "Leszek" z zadaniem ubezpieczenia tj. zastrzelenia wartownika w przypadku usłyszenia wewnątrz budynku strzałów. Miało to umożliwić będącym w budynku kolegom ewentualne wycofanie się. "Borowik" pozostał przy bocznych drzwiach wejściowych na klatkę schodową wiodącą do aresztu, kwater żandarmerii i policji granatowej. Drzwi te dla wartownika chodzącego wzdłuż budynku były niewidoczne. Zadaniem "Borowika" było ubezpieczenie przed ewentualnym zablokowaniem tych drzwi przez przygodnego żandarma, który mógł się tam znaleźć w czasie ewentualnej strzelaniny. "Leszek" i "Borowik" utrzymywali stale kontakt wzrokowy.

"Ryś" i "Aleksander" weszli do budynku sądu i po schodach na pierwszą kondygnację. "Ryś" niósł wcześniej zakupiony w Rudniku chleb zawinięty w papier, jako paczkę dla więźnia. Na pierwszej kondygnacji, przy kracie zamykającej dostęp do aresztu spotkali klucznika więziennego Stanisława Strycharza, któremu "Ryś" oświadczył, że chce podać paczkę z chlebem dla zatrzymanego, wymieniając jakieś nazwisko. W tym momencie klucznik otworzył drzwi w kracie zamykającej korytarz z celami, wypuszczając więźnia z miotłą w ręku. Był to Bronisław Mendyk z Leżajska pełniący funkcję sprzątającego, zatrzymany za niedostarczenie „obowiązkowych dostaw- kontyngentu”.

Tego w założeniu przeprowadzanej akcji nie przewidzieli.

"Ryś" wręczając klucznikowi paczkę wstawił nogę między drzwi, wykluczając ich zamknięcie. Równocześnie z "Aleksandrem" wyjętymi pistoletami sterroryzowali klucznika, każąc prowadzić się do celi, w której przebywał Jan Stelmachowicz. Wystraszonemu i niedowierza­jącemu klucznikowi "Ryś" oświadczył, że cały budynek sądu jest otoczony partyzantami i tylko wykonanie poleceń może uratować mu życie. Pomijając posiadaną informację o przynależności organizacyjnej klucznika, po niedawnym, uwolnieniu więźniów w Żołyni, ta forma zastraszenia była bardzo skuteczna.

Tym sposobem znaleźli się w areszcie. Mieli klucznika z kluczami do cel, które znajdowały się tutaj jak i o piętro wyżej.

Naprzeciw bramy aresztu znajdowały się biura policji granatowej. W pewnej chwili, klucznik oświadczył, że poszukiwany więzień przebywa w celi na piętrze, obok kwater niemieckiej żandarmerii. "Ryś" nie wiedząc, że klucznik kłamie polecił „Aleksandrowi” udać się z klucznikiem na piętro po szukanego zatrzymanego, sam pozostając na podeście klatki schodowej.

"Aleksander" idąc z klucznikiem na piętro wziął do ręki krzesło, na którym poprzednio siedział klucznik, pozorując wykonywanie prac porządkowych. W połowie drogi, na schodach spotkali jakąś Niemkę idącą do pomieszczeń żandarmerii. Zapytała coś idących po niemiecku. "Aleksander" na migi odpowiedział, że nie zna języka niemieckiego i dała im spokój. Tuż przy bramie na piętrze spotkali żandarma i cywila rozmawiających po niemiecku. Klucznik zachowywał się spokojnie, przeto spotkani Niemcy nic do nich nie mówiąc, zeszli na dół. Spotkali później "Rysia" i "Borowika" i przechodząc obok nich wyszli z budynku.

Z otwieraniem bramy do aresztu na piętrze klucznikowi schodziło podejrzliwie długo. To wzbudziło w "Aleksandrze" podejrzenie, że klucznik może coś "kombinuje". W swej relacji "Aleksander" przyznaje nawet, że nie czuł się zbyt pewnie. W odległości dwóch kroków od drzwi dobiegały głosy przynajmniej kilkunastu Niemców. Był sam pozbawiony jakiejkolwiek łączności z pozostałymi członkami grupy.

Na korytarzu przy celach klucznik otworzył wpierw drzwi ostatniej bramy celi i powiedział:
- Ta cela jest pusta, ale niech pan sprawdzi.
Kiedy zrobił krok na próg celi wydawało mu się, że klucznik usiłował zatrzasnąć drzwi. Odruchowo cofnął się na korytarz i uderzył klucznika pistoletem w głowę, grożąc mu natychmiastowym zastrzeleniem. W tym momencie klucznik oświadczył, że poszukiwany więzień jest w celi na parterze. Zeszli ponownie na parter. Obok bramy do aresztu stał "Ryś" i uchylił ją. Klucznik od razu otworzył właściwą celę. Siedział w niej poszukiwany Jan Stelmachowicz "Wilczur" i jeszcze dwóch nieznanych zatrzymanych.

Na pytanie "Rysia" kim są i za co zostali zatrzymani, starszy, zatrzymany w mundurze kolejarza (Władysław Działo z Leżajska) oświadczył, że jest zatrzymany pod zarzutem sabotażu kolejowego, młodszy (NN), zatrzymany, że oskarżony jest o wytrucie koni na majątku rolnym. Oświadczyli, że grozi im śmierć z rąk gestapo, w wyniku czego "Ryś" kazał im wychodzić razem z nimi.

Równocześnie "Ryś" zamknął w opuszczonej celi bardzo zszokowanego klucznika razem z więźniem Bronisławem Mendykiem, którego spotkali przy bramie. W rozumowaniu przyjął, że zatrzymany, zatrudniony przy pracach porządkowych w areszcie był dla okupanta nieznacznym przestępcą i mógł liczyć na zwolnienie. Musiał być dla klucznika świadkiem, że uwolnienia dokonano siłą po jego sterroryzowaniu.

Uwolniony Jan Stelmachowicz został przez "Rysia" natychmiast uzbrojony w pistolet i opuścili areszt wychodząc przez nikogo nie zatrzymywani.

Pierwszy szedł "Ryś", potem młody więzień, potem "Kolejarz", potem Jan Stelmachowicz, z kolei "Borowik" a na końcu "Aleksander" - autor niniejszej relacji. Zaraz na ulicy na żądanie "Rysia" towarzysze więźnia, po którego zorganizowano akcję odłączyli się. Opuścił posterunek i poszedł za nimi stojący przed budynkiem "Leszek". Chodzący wzdłuż budynku sądu wartownik niczego nie zauważył. Na ulicy, zmieszani z przypadkowymi przechodniami oddalili się z terenu zagrożenia. Uwolnieni, każdy na własna rękę szukał schronienia. Grupa bojowa z zachowaniem środków ostrożności wycofała się w kierunku lasu w okolicę Klasztoru, który w tym przypadku mógł gwarantować najlepsze schronienie.

Po pewnym czasie może i celowo przedłużanym przez klucznika jego wołanie przez okno celi, w której był zamknięty, spowodowało alarm na posterunku żandarmerii. Kierunek pościgu, raczej przypadkowy był trafny, ale na tyle opóźniony że nieskuteczny. Grupa bojowa dotarła do lasu i ukryta za krzewami i drzewami widziała jadącą żandarmerię poszukującą zbiegów.

To zdarzenie było chyba decydującą okolicznością likwidacji leżajskiego aresztu. 8 stycznia 1944 r. przeniesiono wszystkich więźniów do Rzeszowa. Później zatrzymywani byli natychmiast wywożeni do więzienia gestapo w Jarosławiu.

Wściekłość Niemców nie miała granic. Skatowali klucznika Stanisława Strycharza i poturbowali nic nie winnego Prezesa Sądu Stanisława Poliwkę.

Klucznika uratowała przed śmiercią chyba skaleczona uderzeniem pistoletu głowa, zamroczenie i świadek zdarzenia Bronisław Mendyk i zapewne relacje Niemców, którzy widzieli obcych ludzi.

Wszystkich pozostałych więźniów wyprowadzono z cel na korytarz. Wiele godzin leżeli na betonowej posadzce. Bito ich, pozorowano zastrzelenie, wypytywano o wygląd "bandytów". Obiecywano zwolnienie i nagrodę za wskazanie śladów pozwalających na schwytanie uwolnionych.

Zegar na klasztornej wieży pozwolił na dokładne ustalenie czasu akcji, 1o.oo - 1o.35, zaś po powrocie do domu do Niska dowiedzieli się o masowej egzekucji Polaków w Rozwadowie. Stojący dziś na miejscu zbrodni pomnik z datą 19 października 1943 r. pozwolił na dokładne ustalenie czasu jednej z wielu brawurowych akcji wykonanych przez żołnierzy Armii Krajowej.

Uwolnienia więźniów dokonali żołnierze grupy sabotażowo-dywersyjnej AK obwodu niżańskiego pod dowództwem "Rysia" w składzie:
  • Stanisław Jazdowski ps. "Ryś" - technik chemik, w okresie międzywojennym pracownik obecnych Zakładów Chemicznych w Nowej Sarzynie, oficer rezerwy.
  • Edward Sitarz ps. "Leszek" - uczeń gimnazjalny z Niska.
Obaj polegli 15 sierpnia 1944 r. w walce z żandarmerią niemiecką w Górach Miechowskich, pochowani na cmentarzu w Słaboszowie.
  • Ryszard Młynarski ps. "Aleksander" – zam. w Warszawie.
  • Tadeusz Pacyna ps "Borowik" – zam. w Krakowie. 
Uwolnieni:
  • Jan Stelmachowicz ps. „Wilczur” - członek oddziału partyzanckiego "Ojca Jana" i "Wołyniaka".
  • Władysław Działo ps. „Dziad” - członek AK, pracownik PKP, mieszkał w Leżajsku.
  • NN - nieznany z nazwiska i miejsca pobytu
Wszelkie krążące po Leżajsku, w późniejszym okresie sugestie o rzekomym współudziale w akcji członków miejscowej i sąsiednich placówek AK mało prawdopodobne i dotychczas niepotwierdzone. 
Po ustaleniu adresów uczestników zdarzenia, z inicjatywy autora, w dniu 28 maja 1983 r. w czterdziestą rocznicę akcji, po raz pierwszy spotkali się i poznali "Aleksander" z "Dziadem". Obaj z tamtego zdarzenia zapamiętali wiele szczegółów i po serdecznej wspólnej rozmowie mógł powstać dokładny jej opis.

Spotkanie po latach.
Władysław Działo do spotkania bardzo niechętnie rozmawiał na ten temat nawet z najbliższymi. Na spotkaniu był otwarty. Pięć miesięcy wcześniej przeżył pacyfikację tylko dzięki brakom kontaktów w działalności organizacji z Walerianem Mirkiem, który okazał się konfidentem gestapo.


Na fotografii: Od lewej: Juliusz Ulas Urbański, Stanisław Działo, Władysław działo ps Dziad, Ryszard Młynarski ps Aleksander, Janina Chamiec- córka Władysława.


Siedząc "pod celą" z "Wilczurem tenże dawał mu do zrozumienia, że spodziewa się odbicia, w co w zasadzie obaj nie wierzyli. Samo uwolnienie trwało kilka minut. Po wyjściu z budynku więzienia nie pamięta jak się rozstali. Szedł szybko do domu przez tory kolejowe najkrótszą drogą. Wiedział że jest spalony i zmuszony do ukrywania się. Chciał zobaczyć tylko rodzinę.

Kilkanaście razy jego dom o późnych porach dnia i nocy nachodzili granatowi policjanci z komendantem "Kripo" Wołosem, zapewniając solennie, że włos z głowy mu nie spadanie, ale chcą się tylko dowiedzieć kto to zrobił. Ukrywał się na własnym obejściu w przygotowanych kryjówkach.

Chcąc mieć kontakt z maleńką córką, pozostać nierozpoznanym i pomagać żonie w gospodarstwie najczęściej przebierał się za niewiastę i nazywany był przez własną córkę "Babą Jagą".

Janina Chamiec, córka Władysława Działy wspominała:
- Byłam chyba jedynym dzieckiem, które nie bało się "Baby Jagi". Bardzo ją, nawet lubiłam, a nawet kochałam. "Baba Jaga" robiła mi zabawki, trzymała i huśtała na kolanach, całowała i była dla mnie bardzo dobra. Stale kojarzyłam ją jednak z ojcem, albowiem w tym samym miejscu na twarzy co on, miała bliznę.

Po spotkaniu autora z uczestnikami zdarzenia w 1983 r. artykuł też po tytułem "Brawurowa Akcja" drukował miesięcznik społeczno-kulturalny w Rzeszowie " Profile " nr 10/171/83.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz