znani i nieznani
Często w dzisiejszych czasach urywają się kontakty rodzinne szczególnie dalszych krewnych. Zazwyczaj, na co dzień otaczamy się starannie dobranymi przyjaciółmi, przelotnymi znajomymi, kolegami z pracy czy kumplami od kieliszka. Więzy krwi wydają się tracić bezpowrotnie jakiekolwiek znaczenie.
Rodzinne klany zwykliśmy traktować jako coś archaicznego. Nawet swoich najbliższych spotykamy często tylko przy okazji chrzcin, wesel, pogrzebów lub wcale się nie znamy. Od przypadku sentymentalnie wspominamy dzieciństwo lub rozgrzebujemy stare urazy. Ale czasem zdarza się jeszcze coś niezwykłego. Bracia spotykają się po latach a siostry odkrywają się na nowo. Mówimy wtedy o dziwnej alchemii łączących nas uczuć, o rosnącej potrzebie ciepła niespotykanego w technicznego postępu czasach. Na czym ma polegać wyjątkowość rodzinnej braterskiej i siostrzanej więzi? Jak wychować dzieci w normalnych rodzinach, aby w przyszłości mogły liczyć na siebie, obdarzać się serdecznością i aby nie spotykali się tylko na okazjonalnych rodzinnych uroczystościach lub salach sądowych. Można postawić pytanie czy jest to komukolwiek potrzebne? Może w przyszłości wystarczy z wyrafinowania dobrany krąg krewnych i znajomych.
Jakie są tego przyczyny? Może wojna i okupacja a później czasy niemiłe z posiadania „korzeni" z wrogiem klasowym, „kułakiem", „panem krwiopijcą" lub odrzucanych przez tych ze „świeczników władzy". Dzisiaj rodziny z obszarów biedy i ubóstwa, trudnych warunków bytowych znowu odrzucani są przez lepiej ustawionych, z fortunami finansowymi. Niektórzy chcą dać wszystko tylko za „pochodzenie", najlepiej z herbem, nazwisko na „ski" lub trochę lepiej brzmiące, aby zapomnieć o własnym, może pięknym choć popularnym i prostym, takim naprawdę polskim.
Z tej przyczyny biura heraldyczne mają się dobrze jak i jubilerzy robiący rodowe pierścienie. Uszlachetnieni na „siłę" jak ognia unikają rozmów czy wspomnień o swojej rodzinie i mają wiele trudności aby udowodnić bodaj jak nazywał się ich pradziadek. Jedna jest ponoć sprawiedliwość Boża, że za żadną cenę i modlitwę nie można kupić lub wymodlić pochodzenia.
Realizując swoje marzenie z młodych lat, bezspornie dużym nakładem pracy mogło powstać drzewo genealogiczne rodziny Urbańskich z Leżajska. Być może, że zebrany materiał skłoni członków rodziny do refleksji i przemyśleń, ale wszystko wskazuje na to, że większość pozostanie dalej sobie nieznana.
Szkoda - a może dobrze? Myślę, że zainteresowani wybaczą mi moje osobiste trochę romantyczne przemyślenia.
Mam tylko prośbę do zainteresowanych do których dotrze niniejsza edycja aby zdobyli się na list i kilka słów, w zależności od osobistej oceny, ciepłych, cierpkich, złośliwych, w każdej formie byle szczerych. Będzie to dalsza, przez nich dopisana historia rodu.
pniaki
Szkoda, że tragicznie zmarła leżajszczanka Pani Alicja Gdula nie ukończyła swojej pracy magisterskiej o „Najstarszych leżajskich nazwiskach i przezwiskach" pisanej u Pana prof. Mieczysława Karasia na Wydziale Filologii Polskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. Wielka to strata dla lokalnego środowiska interesującego się „małą historią". Z tej przyczyny, choć w skromnym tego tematu wymiarze będzie może ten opis jednej z wielu najstarszych rodzin. Prawdopodobnie już czterysta lat drepczą Urbańscy po leżajskiej ziemi. To trzynaście pokoleń i tylko 123 lat istnienia Leżajska na obecnym miejscu bez ich udziału. Łatwo znaleźć dla nich miejsce w starym porzekadle i podziale mieszkańców na „pniaki, krzaki i ptaki".
Dziś nadal wielu nie rozróżnia znaczenia pojęcia mieszczanin i mieszkaniec.
Nie mamy nazwiska po ewolucji np. od Urbana, Urbanika, Urbaniaka lub Urbasia względnie spolszczonego po Urbano. Oto przykłady ewolucji leżajskich nazwisk: Tryka -Tryczyński, Haszlo - Kaszto, Ordyka - Ordyczyńscy, Mełeszko - Mieleszko. Nigdy nie nazywaliśmy się Urbajski jak napisał w jednym parafialnym dokumencie „dobrodziej".
Urbańscy przybyli do Leżajska z woli starosty Łukasza Opalińskiego i zamieszkali w oficynach jego dworu. Szanowani za godną służbę pozostali w tym mieście. Potem trudnili się różnymi zawodami, byli krawcami, rzeźnikami, murarzami, potem leśnikami, nauczycielami, urzędnikami itp.
Z rodzinnych przyczyn jeden z nich wyjechał z Leżajska i zamieszkał w Bochni, później jego dzieci i wnuki w Bielsku Białej, Gliwicach itp. Gdzie mieszkają następne pokolenia to już tylko indywidualne ludzkie losy.
W pierwszych powojennych latach kiedy nieznane były losy i miejsce pobytu Juliana - więźnia Gestapo, na którego stale czekał jego ojciec Franciszek, w miejscowe restauracji „u Lola" zawsze przy okazji spotkania „małgorzatkę" czystej „Perły" proponował wypić za jego szczęśliwy powrót i powodzenie rodu Urbańskich. Rzeczywistość była tragiczna - Julian nie wrócił.
Pozostałe leżajskie dwie rodziny Urbańskich szczęśliwie przeżyły wojnę. Potomkowie przedłużyli istnienie rodu oby szczęśliwie kiedyś można było dopisać dalszą część historii jednej z kilku długowiecznych mieszczańskich rodzin.
szukanie rodzinnych korzeni
Był w naszym domu rodzinnym, u mojego ojca Władysława niespotykany zwyczaj wigilijny. Po kolacji, czekając na Pasterkę, ojciec z łupin połówek 6 włoskich orzechów wypełnionych solą robił „kalendarz pogodynkę" który miał wróżyć opady i pogodę przyszłego roku. Równocześnie wszyscy obecni dorośli rozpoczynali wielogodzinne pogaduszki o „fami-liantach" tj. bliższych i dalszych członkach rodziny. Szczególnie rozprawiano o tych, którzy umykali uwadze i normalnym kontaktom z racji nieakceptowanych układów, związków małżeńskich, wyjazdów itp. Mało było „familiantów" po „mieczu" przeto długie dysputy i wspomnienia przenoszono często na wszystkich po „kądzieli", które były nie mniej ciekawe.
Nie znałem zupełnie dziadków, rodziców ojca, zmarli przed moim urodzeniem. Dziadków rodziców matki widziałem zaledwie kilka razy też z przyczyny wczesnego ich zgonu w 1938 r. i zamieszkiwania w Łańcucie. Zawsze zazdrościłem rówieśnikom, którzy chwalili się ciekawymi opowieściami swoich dziadków.
Może to z tego powodu już od młodych lat tych wojennych i powojennych miałem dziwną wewnętrzną potrzebę zbierania wszelkiej informacji i wiadomości o najbliższej rodzinie. Nie było to takie proste. Czasem o niektórych mówiono niechętnie jak gdyby członkowie rodziny mogli być z osobistego wyboru. Zawsze ciekawe były opowiadania moich różnych „familiantów". W końcu ostatecznie i dostatecznie mogłem to wszystko potwierdzić dokumentami parafialnymi. Co zaskakujące i najciekawsze, że wszystkie znalazłem w parafii obrządku rzymsko-katolickiego.
Przypadek czy zamierzone od wieków działanie? Jeszcze przed II wojną światową dość liczna i aktywna była leżajska parafia unicka. Dlatego często w wielu leżajskich rodzinach nie przypadkowe były chrzty dzieci w obu obrządkach. Z tej przyczyny nawet rodzeństwa były równocześnie wiernymi obu wyznań. Zależało to w zasadzie od chrzestnych, którzy nowo narodzone maluchy nieśli najczęściej i najchętniej do chrztu w swojej parafii. Nie bez znaczenia były też „ofiary" za usługi chrztu, ślubu czy pogrzebu dużo tańsze w unickim obrządku. W przypadku rodziny Urbańskich tego nie było.
Zupełnie przypadkowo w latach 1965-1970 z ciekawości i zainteresowań, dla zapamiętania porobiłem sobie trochę różnych notatek w tym temacie.
W spadku po babce „Leońci" - Annie, matce ojca, z rupieci strychowych przypadło mi w spadku wydanie we Wiedniu w 1898 r. w opracowaniu ks. Wujka Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Było ono ostatnim prezentem jaki dostała moja babka od swego męża Stanisława tuż przed jego śmiercią. Umarł mając 38 lat pozostawiając na utrzymaniu pięcioro małych dzieci.
W końcowej części tegoż Pisma Świętego zachowały się w części czyste strony „Kroniki familijnej" przeznaczone na modne w owych czasach zapiski rodzinne. Tamże, szesnastoletnia siostra mojego ojca Aniela /1889-1982/, prawdopodobnie w roku 1905 dokonała wpisu kilku imion i dat śmierci swoich najbliższych tj. ojca i rodzeństwa.
Co za ciekawe informacje, ile ludzkich tragedii, jeden wielki przekładaniec dat narodzin, przedwczesnych zgonów, przyjacielskich i towarzyskich kontaktów w postaci świadków i chrzestnych rodziców. Tragedie miasta i jego mieszkańców, choroby zakaźne, szkarlatyna, czerwonka i „galopujące suchoty:, masowe zgony w czasie porodu matek i dzieci itp. Tak wymierały całe pokolenia w latach 1800-1912. Dotknęło to w szczególny sposób naszą rodzinę.
W ostatnich latach lutego 2001 r. kontakt telefoniczny i korespondencja z Marią Urbańską Pajdak z Bochni ostatecznie wystarczyły, aby dopisać brakujące dane i nastąpił finał moich wieloletnich poczynań. Tak powstało drzewo genealogiczne rodziny Urbańskich z Leżajska. Obejmuje wszystkich potomków 9 pokoleń zrodzonych z małżeństwa Wojciecha Urbańskiego /1723-1791/ z Michaliną Szymkiewicz aż do najmłodszego współcześnie żyjącego najmłodszego pokolenia.
Około 160 nazwisk, imion i różnych dat wymagało chronologicznego uporządkowania. Rysowany stale powiększający się grafik uzmysławiał wielkość rodzinnych powiązań. Pokolenie lat 1836-1876 liczyło 25 członków, w latach 1822-1900 już 30 członków z których tylko ośmioro założyło rodziny pokoleniowe.
To Wojciech Urbański z żoną Michaliną Szymkiewicz dają początek w parafialnych zapisach. Ale historia rodu w Leżajsku sięga wcześniejszych czasów o czym dla ciekawości familiantów w dalszej części.
legenda i fakty
Na podstawie zebranych materiałów mogłem przyjąć, że pierwszy Urbański pojawił się w Leżajsku w 1600 r. Zamieszkał na dworze starościańskim Łukasza Opalińskiego stając się zaufanym i szanowanym jego sługą na wiele lat. Łukasz Opaliński s. Andrzeja /1581-1654/ starosta leżajski powracając z Janem Zamojskim w roku 1600 z wyprawy wołowskiej zauroczony został końmi, które spotkał na stepach Besarabii. W efekcie postanowił wymarzone konie mieć w swoich stajniach przy dworze starościańskim. Opiekę nad tabunem wybranych ogierów, klaczy i młodzieży powierzył rekomendowanemu przez swoich przyjaciół zubożałemu i w życiowej potrzebie szlachcicowi Andrzejowi Urbańskiemu. W taki sposób Urbański, znawca koni i wspaniały jeździec z tabunem podziwianych przez wszystkich miejscowych końmi znalazł się w Leżajsku. Były to konie średniego wzrostu, wytrzymałe na trudy podróży, bardzo przyjazne człowiekowi. Ponoć miały odegrać zasadniczą rolę w przyszłym konflikcie Opalińskiego ze Stadnickim - Diabłem Łańcuckim.
Podobno Andrzej był żonaty, ale zerwał rodzinne kontakty i pozostał w cichym i przykładnym związku z dworką Pani Anny z Pileckich Opalińskiej. Zamieszkał w oficynie dla służby w pierwszym drewnianym budynku dworu z I połowy XVI w. otoczonym ziemno-drewnianymi umocnieniami z wieżą i bramą wjazdową. Dwór ten w 1657 r. zniszczyły wojska Jerzego Rakoczego. Późniejszy dwór po różnych przeróbkach i adaptacyjnych przetrwał do dnia dzisiejszego. Nie wiele w tym przesady, że pierwsze drewniane oficyny dworu starościańskiego była domem rodzinnym Urbańskich z Leżajska. Taki był ponoć początek rodu. Potwierdzeniem tego są poniższe fragmenty korespondencji, relacji i publikacji.
„Od ciotki Anielki i stryja Stanisława dowiedziałem się, że Leżajsk był przesiąknięty ogromną ilością różnych naszych familiantów, z którymi jednak nikt mnie nie skontaktował. Starałem się po ich śmierci dojść czegoś na własną rękę. Trochę wiadomości i danych znalazłem w księgach parafii, trochę z map i rejestrów katastralnych, w Archiwum Państwowym w Przemyślu oraz tamże w Archiwum Diecezjalnym. Dziś niezmiernie żałuję, że będąc tyle lat w tamtych stronach tak nie wiele czasu poświęciłem tym Archiwom".
„ Na półkach stoi przynajmniej sześć grubych na trzy palce foliałów leżajskich. Stamtąd wiem też że nasi dziadowie mimo, że do stanu mieszczańskiego wpisani byli, musieli odrobić pilnie tyle, a tyle dni pieszych i konnych na rzecz miejscowego plebana. Stamtąd się zorientowałem, że pod groźbą kijów jedyną surową i twardą władzą Pierwszej Rzeczypospolitej był Kościół Boży. Biskup przemyski nie szczędził owych kijów niesfornym parafianom. Takie wielkie bicie jest opisane w aktach diecezji przemyskiej. Dopiero Austria to jakoś rozpędziła." „Nie wiem czy ci to już napisałem, że Urbańscy to szlachta herbu Nieczuja i znaleźli się w Leżajsku na dworze Opalińskiego, a potem to już wsiąkli w miejscowe mieszczaństwo na wieki."
Fragmenty listów Stanisława Szczęka z Krakowa
„ Będąc studentem na IV roku Wydziału Prawa Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie miałem kolegę Marcelego Urbańskiego. Był człowiekiem majętnym, zamkniętym w sobie, nie zdradzającym swoich kontaktów rodzinnych, noszącym na palcu pierścień rodowy. Pewnego razu w rozmowie towarzyskiej dowiedział się że pochodzą z Leżajska. Wtedy powiedział mi, że w tym twoim Leżajsku i Haczowie mieszka moja daleka rodzina o tym samym nazwisku."
Relacja przekazana w roku 1934 Anieli Urbańskiej przez Ignacego Bolesława Szczęka z Katowic.
„Historia Leżajska to jedna romantyczna legenda mieszająca się z prawdą historyczną. Niech Pan weźmie pod uwagę nazwiska leżajskie: Ordyczyńscy i Musztafy to potomkowie tatarów, Hasztowie Węgrzy, Urbańscy to Siedmiogrodzianie."
Fragment listu Wincentego Ordyczyńskiego z Krasnegostawu.
Prawem i lewem - Władysław Łoziński - Lwów 1904.
SAMI O SOBIE
Najstarszym członkiem mojej rodziny, którego zapamiętałem z rozmów i dyskusji o „familiantach" był mój pradziadek Józef/1835-1891/ s. Ignacego. Mieszkał nad „siedlańskim stawem" i majstrował na budowach Wiednia przyjeżdżając do domu tylko zimową porą. Zawód po nim odziedziczył jego jedyny syn Stanisław /1861-1898/. Po ożenku nie utrzymywał kontaktu z rodzinami swoich trzech przyrodnich sióstr Eleonorą /1870-1921/, Katarzyną /1872-1905/, i Emilią/1876-1910/. Wszystkie założyły pokoleniowe rodziny. Jako koncesjonowany mistrz murarski prowadził budowy w ulubionej przez niego Krynicy. Umarł mając zaledwie 38 lat pozostawiając pięcioro małych dzieci i żonę „Leońcię" - Annę /1864-1926/ jedną z pięciu córek Mateusza Serafina i Marianny Raźnikiewicz. Wdowa Anna z konieczności została „grzędziarką", - uprawiała warzywa, a jesienną porą sprzedawała dodatkowo z ogrodu gruszki „ulęgałki", przysmak miejscowego żydostwa. W ciągu 5 lat po śmierci męża pochowała 3 dzieci Zygmunta /1894-1905/, Marię /1896-1902/ i Kazimierę /1898-1902/. W tych trudnych warunkach potrafiła wykształcić w seminariach nauczycielskich dwoje pozostałych dzieci Anielę /1889-1982/ i mego ojca Władysława /1893-1975/. Ten po skończeniu Seminarium nauczycielskiego w 1914 r. służył w jarosławskim austriackim pułku „Landwehry" w stopniu porucznika. W czerwcu 1916 r w czasie rosyjskiej ofensywy Brusiłowa dostał się do niewoli pod Kołkami nad Stochodem. Powrócił do kraju dopiero w 1921 r. Tym razem znalazł się w stopniu porucznika w Wojsku Polskim w 41 p. p. w Suwałkach gdzie służył do roku 1922. Po raporcie u samego „Dziadka" - Piłsudskiego w Końcu, został nauczycielem.
W 1927 r. ożenił się z Władysławą (1895-1981), jedną z czterech córek ośmiorga rodzeństwa Franciszka Ksawerego Lęcznara i Julii Mróz z Łańcuta. W roku 1928 urodziłem się ja Juliusz i w roku 1931 siostra Anna. Byliśmy typowo mieszczańsko-inteligencką rodziną. Rodzice byli nauczycielami, stawiali dom, wychowywali dzieci, Ojciec hodował gołębie, w czasie wakacji tradycyjnie jeździli do „wód". Mama prowadziła dom, pomagała jej służąca. Wieczorami przy lampach naftowych cerowała skarpety, czytywali gazety. Ojciec z przyjaciółmi często grywał w preferansa przy którym zawsze popijali „takowy" tj. mocno słodzoną herbatę ze spirytusem. Do rodziców przychodzili znajomi i sami chodzili na rewizyty.
Wojna w 1939 r. zmieniła wszystko. W październiku z wojny wrócił Ojciec. Wnet rodzice przestali uczyć, zwolnieni ze szkół przez okupanta. Z konieczności Ojciec został rolnikiem, trochę pracował jako kierownik w miejscowym młynie hr. Potockiego. W domu było bardzo różnie, czasami nawet bardzo biednie. Nie obca była sacharyna, karmel z cukrowych buraków, mielono zboże na chleb w żarnach, nosiłem drewniaki. Ja chodziłem do szkoły i lekcje tajnego nauczania /3 kl. gimn./. Szczęśliwie przeżyliśmy wojnę za wyjątkiem brata Matki który zginał w Oświęcimiu. Niemcy „skracali" front na wschodzie, wszyscy czekali na nowe.
W lipcu 1944 r. po lokalnych walkach miasto zajęli Sowieci. Obyło się bez większych zniszczeń i strat. Nadal było bardzo różnie i żyło się jak w czasie wojny domowej, w czasie miejscowych niepokojów aż do roku 1947.
W dzień rządzili „nasi" lub „oni", - w nocy „oni" lub „nasi" w zależności od tego jak kto postrzegał miejscową władzę. Morderstwa, rabunki, osobiste porachunki męczyły społeczeństwo i z radością większość przyjęła stabilizację władzy i spokój. W takich warunkach zdałem maturę.
W latach 1948 - 1989 pracowałem zawodowo aż do przejścia na rentę inwalidzką. W roku 1956 ożeniłem się z nauczycielką Danutą /1929/ córką Władysława Janusza i Zofii Pieniążek z Przemyśla.
W roku 1957 urodziła się córka Kinga, a w 1960 syn Krzysztof. Kinga jest położną - wyszła za mąż za Ryszarda Busztę inżyniera budownictwa - pracownika „Budimexu", mają córkę Gabrielę uczennicę liceum. Syn Krzysztof jest pracownikiem „Hortino". Ożenił się z Ireną Golenia, nauczycielką Szkoły Specjalnej. Mają dwoje dzieci: Igę studentkę WSP w Krakowie i syna Igora ucznia gimnazjalnego.
Jesteśmy szczęśliwą rodziną w stałym ciepłym kontakcie z dziećmi, wnukami i krewnymi.
Ograniczają się nasze towarzyskie kontakty z racji „ubywania" członków rodziny i znajomych. Wspomnienia pozwalają na pozytywną ocenę przeżytych lat. Miałem udane życie choć mogło być lepiej ale niczego nie żałuję co mi się w życiu nie udało.
Juliusz s. Władysława
Ograniczają się nasze towarzyskie kontakty z racji „ubywania" członków rodziny i znajomych. Wspomnienia pozwalają na pozytywną ocenę przeżytych lat. Miałem udane życie choć mogło być lepiej ale niczego nie żałuję co mi się w życiu nie udało.
Juliusz s. Władysława
****
Przed I wojną światową w latach 1910 do 1915 r. pracował w administracji lasów państwowych w Słotwinie Mizuńskiej, Nieborowie, Jaworniku i Grobli.
Podczas I wojny światowej od 16.05.1915 do 31.10 1918 służył w armii austriackiej. Po wojnie wraca do pracy w Puszczy Niepołomickiej. Tutaj pracował również mąż jego siostry Marii, Stanisław Błoński . Wiktor był ich częstym gościem zarówno wtedy jak i w czasach które ja pamiętam chętnie jechał do Stanisławie /w Puszczy Niepołomickiej/ odwiedzał Marię Błońską i jej dzieci które często odwiedzały matkę.
Maria była jedyną siostrą z którą Wiktor utrzymywał kontakty a nikt z obecnie żyjących nie pamięta dlaczego Wiktor nigdy nie wspominał ani nie kontaktował się z pozostałym rodzeństwem tj. Franciszkiem czy Stanisławem.
16.02. 1924 r. Wiktor ożenił się z 13-ście lat młodszą Heleną, córką Andrzeja Pudelskiego.
Helena pochodziła z rodziny Kronenbergów, kolonistów niemieckich, którzy przybyli do Bochni na przełomie XVIII i XIX w i zasiedlili dzielnicę Bochni zwaną Wójtostwem. W tą rodzinę wżenił się Andrzej Pudelski , który gospodarował na Wójtostwie około 50 lat. W latach 20-stych wybudował wszystkim córkom domy, chcąc zapewnić udział swojej rodziny w rozwoju miasta.
Helena otrzymała domek przy ul. Murowianka, który był ich przystanią w różnych kolejach losu, jakimi byli poddawani w życiu.
W latach kryzysu /1924-1933! w ramach delegowania do prac na kresach wschodnich -jako zaufana kadra urzędnicza, przygotowana do trudnych warunków kresowych - Wiktor wraz z żoną został przeniesiony do Grabówki w powiecie Kałuż. Tam w dn. 1.01.1925 r. przychodzi na świat ich pierwszy syn Zygmunt.
Wiktor nadal pracuje w leśnictwie, Helena prowadzi dom. Ich wędrówka jednak się nie kończy. W ramach zadań służbowych zostają przenoszeni do różnych placówek w Karpatach Wschodnich m.in. do Horodu k/Kosowa i Stebnika k/Dobrohostowa.
Były to piękne uzdrowiskowe miejscowości, niemniej ciągłe przeprowadzki wymagały dużo trudu i samozaparcia aby to wytrzymać.
Helena często wspominała te czasy jak to remontowała kolejne placówki, aby można w nich godnie żyć, a już dostawali kolejny nakaz przeprowadzki. Tam też prowadzili bogate życie towarzyskie, urządzali wystawna przyjęcia i w elitarnym towarzystwie często grywali w karty. Ich ulubioną grą był pre-ferans .
Tam też w Kosowie 15.04.1928 r. rodzi się ich drugi syn Roman. W roku 1934 powracają do Bochni i zamieszkują w domu przy ul. Murowianka .
Tutaj synowie uczęszczają do Męskiej Szkoły Podstawowej im. K. Brodzińskiego.
Następnie Zygmunt kończy Gimnazjum i Liceum Ogólnokształcące i wyjeżdża do Gliwic. Tam rozpoczyna pracę i podejmuje studia na Politechnice Śląskiej im. W. Pstrowskiego w Gliwicach. Po studiach podejmuje pracę w Biurze Projektów Przemysłu Hutniczego „BIPROHUT" w Gliwicach gdzie przepracował na różnych stanowiskach 30 lat. W roku 1951 Zygmunt ożenił się z Jadwigą. Miał dwóch synów Krzysztofa i Aleksandra.
Po przejściu na emeryturę dalej jest czynny zawodowo podejmuje dorywcze prace w różnych zakładach śląskich.
Cały czas mieszkają w Gliwicach, powodziło się im dobrze, dużo podróżowali i zwiedzali świat.
Obecnie kupili mieszkanie w Bielsku Białej aby być bliżej syna. Poza tym powietrze i widoki pozwalają im inaczej odpoczywać niż na zadymionym Śląsku.
Drugi syn Roman również kończy Męską Szkołę Podstawową im. K. Brodzińskiego w Bochnia następnie podtrzymując, tradycje rodzinne kończy Technikum Leśne w Brynku k/Tarnowskich Gór. Po ukończeniu Technikum rozpoczyna praktykę w Limanowej, a następnie dostaje pierwszą pracę w Bolesławiu na Dolnym Śląsku.
Tam się nie zaaklimatyzował i stara się o przeniesienie w wymarzone Bieszczady. Jego starania kończą się sukcesem i w 1953r. otrzymuje pracę w Czarnej k/Ustrzyk Dolnych. Tam w pionierskich warunkach buduje „własną Leśniczówkę".
W roku 1955 żeni się z Genowefą która pracuje w Czarnej jako nauczycielka. Z tego związku mają troje dzieci: Marię, Krystynę i Bogdana. W Bieszczadach mieszkają do 1963 r. Tam ciężko pracowali i zmagali się z trudami „dzikich Bieszczad".
W 1963 r. przeprowadza się do Puszczy Niepołomickiej, najpierw do Sitowca gdzie mieszka 4 lata, a później do Stanisławie. Ostatnie 10 lat przed emeryturą pracował jako Kierownik Transportu w Nadleśnictwie Niepołomice.
Najstarszym wnukiem Wiktora był Krzysztof, syn Zygmunta. Urodził się 20 maja 1952 r w Gliwicach. Ukończył Liceum Ogólnokształcące. W roku 1974 bierze ślub z Hanną Ostrowską. Krzysztof miał dwoje dzieci: córkę Dagmarę urodź. 23 listopada 1974 r. i Rafała urodź. 23 września 1976 r. Krzysztof prowadził warsztat mechaniczny Naprawa Samochodów, brał udział w rajdach samochodowych .Zginął w wypadku samochodowym w 1979 r. mając 27 lat. Dagmara pracuje w Gliwicach i często wyjeżdża do Niemiec. Rafał prowadzi warsztat Samochodowy w Gliwicach.
Drugi syn Zygmunta Aleksander urodził się 21 lipca 1954 r. również w Gliwicach. Po ukończeniu Szkoły Podstawowej i Liceum Ogólnokształcącego chciał zostać prawnikiem. Rozpoczyna naukę na UJ w Krakowie, następnie uczy się we Wrocławiu.
Ostatecznie nie kończy studiów. Rozpoczyna prywatną działalność. W roku 1976 bierze ślub z Anną Sobczyk . Założyli rodzinę, mają dwoje dzieci, Tomka urodz.12 lipca 1977 i Małgosię urodź. 10 września 1984 r. Początkowo mieszkali i pracowali w Gliwicach. Obecnie kupili dom z ogromnym ogrodem i sadem w Pisarzowicach k/Bielska-Białej. Aleksander obecnie pracuje jako Dyrektor Oddziału Mc Donalds.
Jego syn Tomasz pracuje i studiuje Marketing w Bielsku. Córka Małgosia uczęszcza do Liceum. Cała rodzina dużo podróżuje po świecie. Uprawiają narciarstwo-zimą, a latem uwielbiają nurkowanie. Są bardzo gościnni, planują zorganizować spotkanie rodzinne u siebie na „ranczo".
Najstarszą wnuczką Wiktora jestem ja Maria, córka Romana. Urodziłam się w Bieszczadach w Ustrzykach Dolnych 10 lutego 1965 r. Do Szkoły Podstawowej i Liceum uczęszczałam w Bochni. Następnie ukończyłam Akademię Górniczo-Hutniczą w Krakowie Wydz. Organizacji i Zarządzania Przemysłem. Po studiach w 1980 r. rozpoczęłam pracę w Bocheńskiej Spółdzielni Inwalidów. W roku 1982 wyszłam za mąż za Andrzeja Pajdaka. Pierwszy nasz syn Jakub urodził się 28 lipca 1983 r. Drugie dziecko córka Anna przyszła na świat 18 lipca 1986 r. W latach 80-tych budowaliśmy dom na działce otrzymanej od rodziców obok domu rodzinnego. Ja nadal pracuję w Spółdzielni obecnie na stanowisku z-cy Prezesa Zarządu Kierownika ds. Handlu. Syn Jakub obecnie uczęszcza do Liceum Techniczno-Informatycznego w Bochni. Córka Anna chodzi do trzeciej klasy Gimnazjum, interesuje się Historią. Cała nasza rodzina jeździ na nartach, a latem uprawiamy sporty wodne. Drugą wnuczką Wiktora jest Krystyna urodzona 21 kwietnia 1958 r. Po Liceum Ogólnokształcącym ukończyła Podyplomowe Studium pielęgniarskie i pracuje jako pielęgniarka w ZOZ w Bochni. Ma troje dzieci. Pawła urodź. 11 lipca 1982r., Ewę urodź. 24 grudnia 1984 r. i Michała urodz. 2 lutego 1993 r. Oni również wybudowali dom obok nas a więc wszyscy mieszkamy na jednym podwórku.
Ostatnim i najmłodszym wnukiem Wiktora jest Bogdan, urodź. 20 stycznia 1961 r. On poszedł w ślady Dziadka i Ojca i ukończył Technikum Leśne w Starym Sączu. W leśnictwie pracował kilka lat a w 1987 roku wyjechał do USA. W roku 1991 ożenił się, ma dwóch synów Reya i Mathew. Niestety ich związek nie był szczęśliwy i małżeństwo się rozpadło.
Obecnie Bogdan wrócił do Polski i mieszka wraz z rodzicami w Bochni.
Maria c. Romana
****
Bardzo się ucieszyłem, gdy podczas przypadkowego spotkania z Juliuszem Ulasem Urbańskim dowiedziałem się, że jest w trakcie pracy nad genealogią rodu Urbańskich z Leżajska i zależy mu na wszelkich a będących w moim posiadaniu informacjach o męskiej linii moich przodków. Skąd i dlaczego moja radość? W tym miejscu muszę wrócić pamięcią do wydarzeń, które miały miejsce kilkadziesiąt lat temu.
Jako 10 letni chłopiec wychowany przez Matkę, /Ojciec zginął jako więzień polityczny w niemieckim obozie za działalność w AK/ a mieszkaliśmy w sąsiedztwie szkoły zapytałem Ją? - Czy nauczyciele Urbańscy to nasza rodzina? Otrzymałem odpowiedź negatywną z dodatkowymi wyjaśnieniami, że Urbańscy przyjechali do Leżajska chyba po wojnie, a np. Gdule, których też jest wielu w mieście nie wszyscy są związani węzłami pokrewieństwa. Moje dzisiejsze refleksje po pracy Pana Juliusza to, że może wśród Gdulów lub innych leżajskich rodzin znajduje się ktoś dociekliwy i udowodni ich wzajemne więzy.
Ówczesne wyjaśnienie mojej Matki spowodowało, ze na pytanie: czy Juliusz i jego Rodzice to moja rodzina odpowiadałem „nie" przez wiele wiele lat. Wraz z wiekiem i nabywaniem wiedzy i doświadczenia życiowego rodziła się we mnie wątpliwość czy to tylko przypadek, że Juliusz wraz z Rodzicami w czasie wojny wrócił do Leżajska do „korzeni" które są i trzeba je ewentualnie odkryć.
Z dzieciństwa zapamiętałem, że mój Wuj Karasiński, brat Matki rodem od pokoleń z Leżajska, też po wojnie wrócił „ze wschodu" i kilka lat przebywał na „starych śmieciach" nim z rodziną nie wyjechał na „Ziemie Odzyskane". W ciągu lat wielu szczególnie tych dorosłych moja wiedza o Rodzinie Urbańskich trochę się powiększyła. Dowiedziałem się, że brat mego Dziadka Franciszka - Wiktor wraz z Rodziną mieszka w Bochni a powodem zerwania więzi rodzinnych były sprawy majątkowe, na których załatwienie winę ponosił mój Dziadek.
Były żołnierz austriacki, doskonały majster budowlany, człowiek interesu, dwukrotny burmistrz leżajski, ostatnio restaurator - człowiek „dusza" i w sumie dobry dla mnie Dziadek. Doskonały kontakt z Dziadkiem Franciszkiem i ze wspaniałą Babcią Bronisławą /z domu Gołębiowską - córką burmistrza z Rudnika/ miałem szczególnie w latach 1946 – 1948, kiedy to wychowywałem się w ich domu, gdyż Mama pracowała wówczas w Głównym Urzędzie Morskim w Gdańsku i tamtejszym Oddziale PCK poszukując wtedy niestety nieskutecznie swojego męża a mojego ojca Juliana.
Od rodziny dziadków w tamtejszych czasach nauczyłem się wielu pozytywnych i tradycyjnych leżajskich obyczajów. Były też negatywy, ale to w sumie wielopokoleniowa rodzina na dobre i na złe. Życie w takiej rodzime nauczyło mnie wyrozumiałości, tolerancji, dawało konkretną wiedzą o życiu pomimo niesnasek, czasem kłótni czy sporów. W święta trzeba było tworzyć atmosferę „rodzinną", aby dać można było wszystkim szansę naprawy dotychczasowych błędów.
Z kontaktów z Ojcem jako 18 miesięczne dziecko niczego nie pamiętam. Z opinii o Ojcu mogę tylko przytoczyć: -moja Matka - dobry przemiły człowiek, kochający mąż i ojciec, Babcia, - najlepsze dziecko w rodzinie /jednak i dwie siostry/ Dziadek - mój drogi syn, ciotki siostry ojca - wspaniały brat, leżajszczanie - prawdziwy człowiek, patriota, idealista.
Jestem żonaty z Bolesława Felkel, mamy czworo dzieci: Bartłomieja /1971/, Macieja /1972/, Paulinę /1975/, Michalinę /1980/ synową Monikę, zięcia Tima i wnuka Łukasza.
Rozpisałem się ale proszę o wyrozumiałość. Piszę jednak w imieniu Franciszka Urbańskiego, trzech pokoleń, wszystko mocno uogólniani, skracani, ale wiem, że mój syn napisałby to krócej, a mój wnuk jak nauczy się pisać jeszcze krócej! Dlaczego?
Niestety tradycja rodzina i życie rodzinne ginie w zastraszającym tempie z pokolenia na pokolenie. Powody? - Różne! Ciągle przyśpieszające tempo życia, brak czasu i chęci na podtrzymywanie tradycji, niewiedza o „korzeniach" własnej rodziny konflikty i spory a przede wszystkim pogoń za „groszem". Czy jeszcze możemy coś zrobić aby nasze dzieci przechodząc koło siebie poznawały się? - tak zapytał brat cioteczny mojej żony na pogrzebie Stefanii Felkel.
Może trud Pana Juliusza zaowocuje kiedyś spotkaniem Urbańskich rodem z Leżajska. Ktoś musi i powinien to zacząć! Urbańskich zawsze cechował optymizm, potrafili planować i plany realizować.
Krzysztof s. Juliana
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz