Juliusz Ulas Urbański Tajemnice okupacji
Pamięci mojego Ojca
Władysława Urbańskiego
Leżajsk, 2009
Drogi Czytelniku
Już szósty raz od 1997 roku i jak zawsze w ten sam sposób spotykam się ze swoimi Czytelnikami. Za każdym razem opisuję zdarzenia związane tylko z Leżajskiem lub jego mieszkańcami.
Interesują mnie sprawy nieznane ogółowi i niepublikowane, które czasem warto zachować w ludzkiej pamięci.
Przychylnie ocenili moje dotychczasowe publikacje zawodowi historycy, co zachęca do dalszego pisania.
Tym razem w trzech różnych wątkach przedstawiam zdarzenia z okresu okupacji niemieckiej.
W pierwszym artykule przedstawiam niekompetencje, bufonadę i czyn z pogranicza bandytyzmu, drugim profesjonalizm, patriotyczne zaangażowanie i heroiczną odwagę młodych ludzi tak sobie bliskiego organizacyjnego rodowodu. Trzecim wątkiem jest relacja byłego więźnia obozu koncentracyjnego z Dachau będąca przekazem testamentu obozowego współwięźnia – byłego leżajskiego proboszcza.
Odeszli już starzy leżajszczanie, nie ma kogo prowokować do dalszych wynurzeń i opowiadania o nieznanych epizodach z ich życia.
Opisane zdarzenia przechowywałem w swojej pamięci od ponad pół wieku. Pomyślałem, że warto przypomnieć niektóre z nich.
Drukuję je w moim skromnym prywatnym wydaniu, bez sponsorów i darczyńców, a więc są wolne od jakichkolwiek uzależnień.
NAPAD
Dostępna w Leżajsku publikacja p. Stanisława Kisielewicza Pt. „Od Leżajska do Łodzi – Wspomnienia członka NOW w Leżajsku” (wydana w Łodzi 2004) w pewnym fragmencie przedstawia między innymi „napad” w czasie okupacji na niemiecką firmę budowlaną w Leżajsku. Opis ten wywołał wiele kontrowersji i dyskusji.
Z uwagi na spłycone i nierzetelne ujęcie tragicznych w skutkach zdarzenia, w którym uczestniczył mój Ojciec, mam moralne prawo przekazać leżajskiemu społeczeństwu więcej szczegółów na ten temat.
Czy mam rację ocenią to sami Czytelnicy.
Autor, p. Stanisław Kisielewicz w czasie okupacji niemieckiej i później (do maja 1945) był czynnym członkiem komendy powiatu NOW w Leżajsku. Zajmował się informacją i propagandą co oznacza, że był dobrze zorientowany we wszystkich sprawach.
Skład komendy powiatu (leżajskiego był następujący:
Komendant Ludwik Więcław „Śląski”
z-ca Komendanta i kier. Wydz. Organizacji - Leon Janio „Łaski”
z-ca kier. Wydz. Organizacji - Zbigniew Larendowicz „Wicher”
kier. Wydz. Wywiadu - Ryszard Gröger „Kuba”
z-ca kier. - Marian Kisielewicz „Marlewicz”
kier. Wydz. Szkoleniowego - Kazimierz Krawiec „Orzeł”
kier. Wydz. Informacji i Propagandy - Stanisław Kisielewicz „Niesiecki”
z-ca kier. - Stefan Fedorowicz „Szczękacz”
Zasłanianie się dzisiaj niepamięcią, jest co najmniej niewiarygodne tym bardziej, że różne inne opisy świadczą wręcz o doskonałej pamięci.
Wymieniona później między nami korespondencja na temat tego napadu nie doprowadziła także do żadnych ustaleń.
Pamięć przy niepamięci i niepamięć przy pamięci to znana choroba wielu piszących własne biografie, a szczególnie wtedy kiedy chce się coś ukryć przed Czytelnikami.
Opis wydarzenia w ujęciu p. Stanisława Kisielewicza (str. 68).
Autor pisząc o gromadzeniu broni na terenie działania poszczególnych placówek NOW między innymi odnotowuje:
Na terenie placówki w Leżajsku, po uzyskaniu informacji, że mieszkający w domu pp. Urbańskich przedsiębiorca z Niemiec posiada w mieszkaniu kilka karabinów zorganizowano „napad”, którego bezpośrednimi wykonawcami byli członkowie z Kuryłówki, a osłonę stanowili żołnierze placówki w Leżajsku. W wyniku tej „akcji” zdobyto kilka karabinów produkcji rosyjskiej wraz z amunicją. W czasie „akcji” został postrzelony w szczękę p. Urbański.
Mimo przeżytego dramatu przez moją rodzinę śmieszy groteskowość w sposobie przedstawiania tego wydarzenia. Autor używa tu wielkich słów jak „napad”, „akcja”, „żołnierze placówki”, które zapewne mają kreować bohaterski czyn zdobycia kilku karabinów. A w rzeczywistości karabiny te leżały w prywatnym mieszkaniu, w stojącej pod ścianą skrzyni i jedynym oporem przed ich wyniesieniem był przeraźliwy krzyk ze strachu trzech obecnych w tym mieszkaniu kobiet.
To był prawdziwy bandycki napad. Potwierdzają to zachowania dwóch uczestników.
Poznajemy okoliczności pobytu Niemców w naszym domu:
Przez całą okupację niemiecką, połowa domu mojego Ojca Władysława Urbańskiego (ul. Wałowa) przeznaczona była nakazem Urzędu Miejskiego w Leżajsku na kwatery dla oficerów rotacyjnych w jednostkach wojskowych kwaterujących w szkole podstawowej (ul. Grunwaldzka). Podobne kwatery były także u naszych sąsiadów Mariana Piziaka (ul. Wałowa) i Balbiny Ataman (ul. Garncarska).
Późną jesienią 1941 przedstawiciel Urzędu Miejskiego Władysław Markiewicz przyprowadził do nas dwóch cywili niemieckich z pisemnym nakazem od burmistrza Filipa Bizanza do opuszczenia pozostałej części, gdyż ta została przeznaczona dla niemieckiej firmy budowlanej „Gebauer”. Firma ta budowała na terenie Leżajska nitkę gazociągu Daszawa – Stalowa Wola, a później drugą linię kolejkową na trasie Rozwadów – Tryńcza. Zatrudnienie w tym zakładzie było szansą dla młodych ludzi uratowania się przed służbą w „Junakach” i przed wysyłką na roboty przymusowe do Rzeszy.
Ostatecznie pozostawiono nam tylko jedną izbę mieszkalną (pięć zajęli Niemcy) i pomieszczenia pralni znajdujące się w piwnicy. Wszystkie meble z całego domu poukładaliśmy na małej drewnianej werandzie, natomiast w izbie przeznaczonej na mieszkanie (4x4,5 m), Mama urzadziła miejsce do spania dla całej rodziny. W tak małym pokoju znajdowały się: trzy łóżka, leżanka, szafa trójdzielna, bieliźniarka, stolik i dwa krzesła.
Opuszczone przez nas izby mieszkalne zostały wymalowane i załżono w nich prowizoryczną instalację elektryczną. Jednym z instalatorów był p. Zbigniew Larendowicz. Prąd dostarczał agregat usytuowany w szopie na placu dzisiejszego Muzeum Ziemi Leżajskiej. Prowizoryczną sieć energetyczną rozciągnięto w centrum miasta zawieszając ją na porcelanowych izolatorkach do małych deseczek umocowanych potem do rynien domów.
Przyszła niemiecka lokatorka zażyczyła sobie, żeby obok domu był także plac umożliwiający hodowlę drobiu. W tym celu przekazano im sąsiednią parcelę p. Rozalii Tryczyńskiej, na której ustawiono kurnik przerobiony ze starej meblowej przyczepy samochodowej. Stado drobiu było liczne (około 100 szt. kur i gęsi).
Pamiętam, że niemal codziennie, po nocy obok kurnika leżało 2-3 szt. padłego drobiu, które rano parzono ukropem, skubano i patroszono przez zatrudnione pomoce domowe, a następnie wysyłano niekiedy do rodziny w Niemczech. Fetor od padniętego i obrządzanego drobiu był nie do zniesienia.
Do mieszkania w naszym domu sprowadził się kierownik firmy „Gebauer” Karl Argemüssen wraz z żoną i psem suką spanielem Florą. Suka szczekała zawsze charakterystycznym chrypiącym głosem i podobnie takim samym głosem mówiła jej właścicielka, która chorowała na tarczycę. Argemüssen był podobno bardzo ważną osobą we władzach NSDAP. Wyróżniał się tym, że nosił cwikiery a w klapie marynarki miał olbrzymią odznakę partyjną. Do pracy chodził tylko na piechotę.
Lokatorzy zatrudniali dwie polskie pomoce domowe tj. Adolfinę Kisielewicz z Chałupek i Hanię nieznanego nazwiska, która przyjechała wraz z nimi z Rawy Ruskiej. Była to piękna dziewczyna w wieku 18-19 lat, brunetka, trochę semickiej urody, biegle mówiąca po niemiecku. Sąsiedzi opowiadali, że podobno była to Żydówka ukrywająca się na aryjskich papierach.
Do Argemüssenów nigdy nie przychodzili żadni mundurowi Niemcy. Często przychodzili mieszkający w sąsiedztwie cywilni pracownicy firmy Gebauer.
My natomiast mieszkaliśmy i przebywaliśmy przeważnie w pralini – kuchni. Pomieszczenie to było tak niskie ok. 210 cm z piecem piekarskim i trzonem kuchennym zajmującym 1/5 powierzchni. Z oknami wychodzącymi pod werandę, półciemne, z drzwiami do piwnicy, w której przechowywano ziemniaki, jarzyny i beczkę kiszonej kapusty.
Z lokatorami spotykaliśmy się najczęściej na korytarzu.
Nasze życie codzienne.
Okupacja niemiecka była dla mojej 4-osobowej rodziny ciężkim przeżyciem. Ojciec zmobilizowany został już 1 lipca 1939 do Szkoły Podoficerskiej dla Małoletnich w Nisku, jako komendant Obrony Przeciwlotniczej Stalowej Woli w stopniu porucznika. Po ewakuacji jednostki na wschód powrócił do domu w ostatnich dniach września. Ale wcześniejsza jego historia była jeszcze bardziej złożona.
Od 1914 roku był żołnierzem austriackim. W lipcu 1916 roku po walkach nad Stochodem dostał się do rosyjskiej niewoli, w której przebywał do września 1919 roku. Następnie do 1921 roku służył w 5 Dywizji Syberyjskiej. Do kraju powrócił w 1921 roku i jeszcze przez rok służył w 41 p.p. w Suwałkach.
Zawsze mawiał: mam dość wojaczki, wysłużyłem wojsko za siebie, ciebie, wnuka i prawnuka. W 1939 r. musiał ponownie ubrać mundur, tym razem na krótko. Po powrocie do domu dwa razy w tygodniu, jako uczestnik wojny z Niemcami musiał meldować się na Wojennej Komendzie Miasta. Wkrótce, bo już 3 listopada został aresztowany, jako zakładnik (przed świętem 11 listopada) i osadzony w więzieniu w Rzeszowie. Wraz z nim aresztowano także: ks. Czesława Brodę, Romana Szczupaka, Stanisława Gdulę, Józefa Grögera, ks. Stanisława Lubasa, Marię Jeżowiecką, Alojzego Ficowskiego, Władysława Klimka i Zdzisława Wiecha. Okupacyjny terror dopiero się rozpoczynał.
Rodzice moi byli nauczycielami i jak inni znajdowali się w ciągłym zainteresowaniu władz. Pod pretekstem posiadania 0,57 ha pola zostali zwolnieni z pracy. A żyć trzeba było. Od czasu do czasu Ojciec dostawał jakąś pracę zarobkową np. w młynie hr. Potockiego. W kuchni na stałe zagościły pokarmy z płodów rolnych. Dominowała kasza jęczmienna, jaglana i kukurydzianka, chleb ze zboża zmielonego na żarnach, czsami mięso królicze i drób, kozie mleko, melasa z cukrowych buraków gdy zabrakło sacharyny. Nawet naftę zastąpiła karbidówka, a jedynym opałem były gałęzie z ogrodu i tartaczne obrzynki. Rabałem je wg potrzeb. Najtrudniej był z ubraniem. Miałem kurtkę uszytą z koca, różne przeszywane spodnie, swetry i skarpety robione przez Mamę na drutach z innych poprutych swetrów i skarpet. Były też Chile beztroskiego dzieciństwa, gdyż ja miałem wówczas 14, a siostra 11 lat.
Przechodząc do sypialni, przez otwarte drzwi z korytarza do pokoju zajmowanego przez Argemüssenów widziałem stojącą na podłodze pod ścianą podłużną dość dużą 180x50x35 cm zieloną z metalowymi okuciami skrzynię z rosyjskimi napisami. Nigdy nie budziła mojego ani naszego zainteresowania. W pewnym momencie stała się przyczyną dramatu mojego Ojca i przyczyną, że po upływie 66 lat zmuszony zostałem do napisania tej relacji.
Jestem przekonany, że dziś Autor publikacji z w/w cytowanymi fragmentami żałuje, że może nieświadomie spowodował zainteresowanie zdarzeniami zupełnie nieznanymi w leżajskim środowisku i korespondencję o możliwie nieprzewidywalnym finale.
Przerwano „zmowę milczenia”, albowiem z premedytacją czyniono wszystko aby o dwóch niechlubnych zdarzeniach z czasów okupacji, z udziałem członków leżajskiego NOW zapomniano i poszły w całkowitą niepamięć.
Niemal całkowite wyrzucenie z własnego domu i zmuszenie do egzystencji w urągających warunkach, miał decydujący wpływa na psychikę Rodziców. Nie mogli się z tym pogodzić. W sekrecie przed nami – dziećmi stale mówili na ten temat tylko między sobą, tylko czasami docierały do mnie fragmenty ich rozmów. W nerwowej atmosferze ciągle szukano jakiś domowych rzeczy, ograniczone było poruszanie się po mieszkaniu z uwagi na małą powierzchnię. Za każdym razem, aby otworzyć szafę trzeba było odsuwać stojąca obok niej leżankę, a oprócz tego ograniczone możliwości finansowe, powszechne okupacyjne trudności i udzielająca się wszystkim niepewność aresztowania bliskich to wszystko dopełnił goryczy codziennego życia.
W mieście zawsze coś się działo”
10 maja 1941 roku w areszcie magistratu otruł się posiadaną przy sobie trucizną nasz sąsiad Adam Rycek (Koszacki – wychowanek rodziny Koszackich).
16 maja aresztowano: Józefa Barana, Janinę Trociuk, Marię Ordyczyńską, Edwarda Trociuka, Wilhelma Trociuka, Zdzisława Zapałę, Ludwika Więcława, Michała Srokę, Augustyna Busztę, Władysława Gancarza.
27 czerwca aresztowano: Franciszka Adamusa, Stanisława Dołęgę (nauczyciela), Bronisława Saskiego, Antoniego Hołotę, Józefa Horoszkę, Kazimierza Gdulę, Kazimierza Bauera, Stefana Tryczyńskiego i Stanisława Koczocika.
15 sierpnia spalił się młyn hr. Potockiego, aresztowano: Ferdynanda Recha, Tadeusza Czajkowskiego i Michała Sitarskiego.
To były trudne czasy i trudne warunki bytowania. Trzeba było w nich żyć i trwać w nadziei. Zbliżały się Święta Bożego Narodzenia. Wszystko było na głowie Mamy. I wreszcie nastały święta i wieczerza wigilijna z namiastką tradycyjnych potraw i maleńką gałązką zielonej choiny na stole. Po modlitwie przed kolacją Mama rozpłakała się rzewnymi łzami. Udzieliło się to i nam. Tylko Ojciec wytrzymał to napięcie i zabrał głos. W słowach pocieszenia chciał nam uświadomić, że w tym wszystkim co nas spotkał to mamy i tak wiele szczęścia, bo mimo wojny i okupacji cała rodzina była razem, za wyjątkiem brata Mamy, który zginął w Oświęcimiu. Nadal, ale mieszkamy w swoim domu choć w ograniczony sposób, nie przeżyliśmy tragedii całkowitego wysiedlenia. Żyjemy bardzo skromnie, ale bez głodu i chłodu. To był bardzo budujący głos Ojca. Tak przeszły Święta i Nowy Rok bez odwiedzin krewnych i znajomych. Była tylko siostra Ojca Aniela.
U naszych niechcianych sąsiadów – lokatorów też było bardzo spokojnie, bez libacji i śpiewów.
Była ostra, śnieżna i mroźna zima. Po obu stronach dróg leżały wysokie zwały śniegu, mróz w dzień dochodził nawet do -15 stopni C. przyjemne były tylko noce, bo w czasie całkowitego zaćmienia miasta od śniegu był dość jasno.
Była to chyba druga połowa stycznia 1842 roku. Po kolędzie chodził ks. Roman Dobrzański. U nas był tuż przed zmierzchem. Mama przepraszała go za warunki w jakich przyszło jej przyjąć gościa. Był bardzo speszony tym co zastał. Pocieszał Mamę, że to tylko przejściowe, że wnet będzie inaczej, może lepiej.
Z domu wyszedłem tuż za księdzem. Poszedłem na lekcję łaciny do prof. Władysława Klimka, który mieszkał w Rynku. W tajnym nauczaniu przerabiałem materiał I klasy gimnazjalnej. Wbrew niektórym obecnym publikacjom i sugestiom o społecznym zaangażowaniu, korzystanie z korepetycji u profesorów było za odpłatnością. Były to znaczące wydatki w domowym budżecie. Pod koniec lekcji niespodziewanie do pokoju weszła żona profesora i wywołała go. Za chwilę wrócił wraz ze starszym ode mnie Władysławem Bajem, synem naszych sąsiadów i przyjaciół Izabeli i Józefa Bajów. Prof. Klimek bardzo zmieszany, prawie szeptem powiedział do mnie (odtwarzam to z pamięci)
- teraz kończymy lekcję. Przyszedł po ciebie pan Władysław z poleceniem od Twojej Mamy. Musisz zaraz wracać do domu. Tato został ranny, na ulicy jest niemiecka żandarmeria. Zostaw książkę i zeszyt, odbierzesz je sobie jutro.
Nie pamiętam jak wyszliśmy z mieszkania i kamienicy. Przed domem zdołałem się tylko zapytać co się stało. Odpowiedź była bardzo zdawkowa. Był napad na waszych lokatorów. Tato jest ciężko ranny, muszą go natychmiast odwieźć do szpitala.
Szliśmy nie chodnikiem, ale środkiem mocno zaśnieżonej drogi. Rynek pusty, po przeciwnej stronie rynku szło kilku żołnierzy. Przed „Soldatenhaimem” (dom żołnierza), który znajdował się tam, gdzie jest dzisiejsze „Centrum”, tylko w pierwotnej zabudowie, stał kilku rozbawionych niemieckich żołnierzy. Weszliśmy w ulicę Rzeszowską. Na wysokości dzisiejszej restauracji „Legenda” zauważyłem idącą w naszym kierunku całą szerokością drogi, tyralierę żandarmów niemieckich z bronią gotową do strzału. Wśród nich był jeden granatowy policjant. Zacząłem gwałtownie myśleć co im powiem, gdy zapytają nas skąd idziemy. Postanowiłem powiedzieć półprawdę, że z lekcji języka niemieckiego. Bardzo się bałem, nic nie rozmawialiśmy ze sobą. Ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, kilka kroków przed nami idąca tyraliera rozstąpiła się tworząc dość szerokie przejście. Zwolnionym krokiem poszliśmy dalej. Po ominięciu żandarmów doleciały mnie fragmenty niemieckiej rozmowy i chyba głos granatowego policjanta, który wymienił nasze nazwisko.
Przyśpieszyliśmy kroku. Przed naszym domem stały jakieś dwie niewiasty, weszliśmy do środka, a mieszkania Argemüssenów słychać było głośne rozmowy. Po ciemnej klatce schodowej zeszliśmy do zajmowanej przez Rodziców pralni pełniącej rolę kuchni. Przy stole siedziała płacząca młodsza siostra – Hanka, miała 11 lat. Nie pamiętam czy były z nami jeszcze inne osoby.
W jednej chwili do głowy zaczęły mi się cisnąć setki pytań:
Gdzie rodzice, co z Ojcem, co się stało, co zdarzyło się podczas mojej nieobecności w domu itp.
Odtworzenie wydarzeń:
Pełnej odpowiedzi na postawione pytania udzielił moja Siostra – Anna Burak Zalewska ostatni żyjący naoczny świadek tego zdarzenia. Opisała wszystko co przeżyła i widziała a mianowicie:
Była ostra, śnieżna i mroźna zima. Po obu stronach dróg leżały wysokie zwały śniegu, mróz w dzień dochodził nawet do -15 stopni C. przyjemne były tylko noce, bo w czasie całkowitego zaćmienia miasta od śniegu był dość jasno.
Była to chyba druga połowa stycznia 1842 roku. Po kolędzie chodził ks. Roman Dobrzański. U nas był tuż przed zmierzchem. Mama przepraszała go za warunki w jakich przyszło jej przyjąć gościa. Był bardzo speszony tym co zastał. Pocieszał Mamę, że to tylko przejściowe, że wnet będzie inaczej, może lepiej.
Z domu wyszedłem tuż za księdzem. Poszedłem na lekcję łaciny do prof. Władysława Klimka, który mieszkał w Rynku. W tajnym nauczaniu przerabiałem materiał I klasy gimnazjalnej. Wbrew niektórym obecnym publikacjom i sugestiom o społecznym zaangażowaniu, korzystanie z korepetycji u profesorów było za odpłatnością. Były to znaczące wydatki w domowym budżecie. Pod koniec lekcji niespodziewanie do pokoju weszła żona profesora i wywołała go. Za chwilę wrócił wraz ze starszym ode mnie Władysławem Bajem, synem naszych sąsiadów i przyjaciół Izabeli i Józefa Bajów. Prof. Klimek bardzo zmieszany, prawie szeptem powiedział do mnie (odtwarzam to z pamięci)
- teraz kończymy lekcję. Przyszedł po ciebie pan Władysław z poleceniem od Twojej Mamy. Musisz zaraz wracać do domu. Tato został ranny, na ulicy jest niemiecka żandarmeria. Zostaw książkę i zeszyt, odbierzesz je sobie jutro.
Nie pamiętam jak wyszliśmy z mieszkania i kamienicy. Przed domem zdołałem się tylko zapytać co się stało. Odpowiedź była bardzo zdawkowa. Był napad na waszych lokatorów. Tato jest ciężko ranny, muszą go natychmiast odwieźć do szpitala.
Szliśmy nie chodnikiem, ale środkiem mocno zaśnieżonej drogi. Rynek pusty, po przeciwnej stronie rynku szło kilku żołnierzy. Przed „Soldatenhaimem” (dom żołnierza), który znajdował się tam, gdzie jest dzisiejsze „Centrum”, tylko w pierwotnej zabudowie, stał kilku rozbawionych niemieckich żołnierzy. Weszliśmy w ulicę Rzeszowską. Na wysokości dzisiejszej restauracji „Legenda” zauważyłem idącą w naszym kierunku całą szerokością drogi, tyralierę żandarmów niemieckich z bronią gotową do strzału. Wśród nich był jeden granatowy policjant. Zacząłem gwałtownie myśleć co im powiem, gdy zapytają nas skąd idziemy. Postanowiłem powiedzieć półprawdę, że z lekcji języka niemieckiego. Bardzo się bałem, nic nie rozmawialiśmy ze sobą. Ku naszemu całkowitemu zaskoczeniu, kilka kroków przed nami idąca tyraliera rozstąpiła się tworząc dość szerokie przejście. Zwolnionym krokiem poszliśmy dalej. Po ominięciu żandarmów doleciały mnie fragmenty niemieckiej rozmowy i chyba głos granatowego policjanta, który wymienił nasze nazwisko.
Przyśpieszyliśmy kroku. Przed naszym domem stały jakieś dwie niewiasty, weszliśmy do środka, a mieszkania Argemüssenów słychać było głośne rozmowy. Po ciemnej klatce schodowej zeszliśmy do zajmowanej przez Rodziców pralni pełniącej rolę kuchni. Przy stole siedziała płacząca młodsza siostra – Hanka, miała 11 lat. Nie pamiętam czy były z nami jeszcze inne osoby.
W jednej chwili do głowy zaczęły mi się cisnąć setki pytań:
Gdzie rodzice, co z Ojcem, co się stało, co zdarzyło się podczas mojej nieobecności w domu itp.
Odtworzenie wydarzeń:
Pełnej odpowiedzi na postawione pytania udzielił moja Siostra – Anna Burak Zalewska ostatni żyjący naoczny świadek tego zdarzenia. Opisała wszystko co przeżyła i widziała a mianowicie:
Miało to miejsce w styczniu 1942 roku w krótkim czasie po świętach. Na stole stał jeszcze stroik świąteczny. Ja się uczyłam, Tatuś coś czytał. Mamusia też była w kuchni. W pewnej chwili słychać głośnie pukanie do drzwi wejściowych. Napastliwie ujada pies lokatorów. Wychodzimy z kuchni: Tatuś trzymający w ręce lampę naftową, która stała na stole, Mamusia i ja. Wchodząc po schodach Tatuś był prawie na górze, ja na 1/3 schodów, a Mamusia w środku. Widzę broń, pada strzał, Tatuś jakby osuwał się na bok, gaśnie światło, słyszę głos Tatusia: jestem ranny a wy? Po omacku trzymając się ścian, chodzimy na korytarz w suterenie obok naszej kuchni. Słychać natarczywe dobijanie się do drzwi wejściowych od podwórza i polecenie otworzenia ich. W drzwiach widzę mężczyznę, każe wychodzić z domu i położyć się na ziemi. Wychodzi Tatuś, Mamusia i ja. Tatuś bardzo krwawi, krew leje się po ubraniu i ręce którą podtrzymuje przestrzeloną twarz. Kładzie się na śniegu. Mamusia pyta czy może wrócić do kuchni po ręcznik. Wraca z mokrym ręcznikiem i podaje Tatusiowi. Kładzie się obok niego jest zły, podenerwowany i wystraszony, chowa twarz w podniesiony kołnierz i w czapkę. Jesteśmy tylko w samych sukienkach i pantoflach, tatuś w marynarce. Jest bardzo zimno. Mężczyzna wyraźnie unika kontaktu wzrokowego ze mną, ręce ma przed sobą jakby coś trzymał, nie widziałam dokładnie co trzymał. Jest sam. Do Mamusi mówi, że za ½ godziny dopiero możemy iść do lekarza. Za chwilę wracamy do kuchni. Tatuś siada na krześle, ręką trzyma ręcznik przy twarzy opierając ją o poręcz krzesła, jest bardzo osłabiony. Powiedziałam do Rodziców, że ten mężczyzna co nas pilnował na podwórku to jeden z zakładających w Niemców światło – Larendowicz. Każą mi nic nikomu nie mówić. Nie wiem czy dobrze zapamiętałam nazwisko. Mama ubiera się i wychodzi do naszych znajomych Izabeli i Józefa Bajów. Wraca z najmłodszym synem Władkiem. Ubierają Tatusia, nadal bardzo krwawi. Razem wychodzą do lekarza Szustowa (ul. Rzeszowska). Ja zostaję w kuchni sama, bo brat poszedł na lekcję do prof. Klimka (Rynek). Po jakimś czasie wraca Władek z bratem i zostaje z nami na noc. Mama z Tatusiem zostali odwiezieni saniami do lekarza na stację, przez kogoś z rodziny Karasińskich. Pojechali do szpitala do Rzeszowa. Tam zaopiekował się Tatusiem bardzo troskliwie dr Drobniewicz. Kiedy Mamusia jeździ do szpitala my zostajemy zazwyczaj sami. Tatuś nie mówił i nie słyszał na lewe ucho. Na wiosnę otwiera mu się rana, wychodzą maleńkie odłamki kości. Rana goi się dopiero przed świętami Wielkanocnymi. Doskonale pamiętam Hankę – pomoc domową u Niemki. Była bardzo ładna i biegle mówiła po niemiecku. Bardzo ją lubiła stara Niemka i tylko ona miała wstęp do ich pokoi. Po wypadku mówiono, że to ona była w kontakcie z tymi co przyszli. Po tym zajściu Niemiec przeniósł się do kamienicy Kisielewicza.
Idąc w niedzielę do kościoła zatrzymałam się przed słupem ogłoszeniowym, bo stali tam ludzie, na którym wywieszona była lista zakładników. Ktoś mówił, że gdyby Tatuś nie został ranny to rozstrzelaliby wszystkich zakładników i całą rodzinę Urbańskich. Słyszałam też takie zdanie: dobrze, że nikt z Niemców nie zginął. Urbański zapłacił zdrowiem ale innych uratował. Mama złoto sprzedała w komisie a dywan kupiła Karasińska. Później słyszałam od Mamy: to dobrze, że chcieli kupić, bo miałam pieniądze na leczenie i życie. W czasie pobytu Tatusia w szpitalu i w czasie Jego rekonwalescencji bardzo pomagała nam rodzina Marii i Jana z synami Janem i Stanisławem Pustelnym z Wierzawic (masło, ser, śmietana, mąka).
Tyle od naocznego świadka.
A teraz powracam do wątku mówiącym o moim powrocie do domu wraz z kolegą po otrzymaniu wiadomość o napadzie na nasz dom i postrzeleniu Ojca.
Długo we troje siedzieliśmy w kuchni przy stole prawie nic nie mówiąc. Głośno było tylko w mieszkaniu Argemüssenów. Późno poszliśmy do sypialni, siostra starała się zasnąć, ja z Władkiem w ubraniach, siedzieliśmy na łóżku do samego rana. Władek powrócił do domu, a mu z powrotem do kuchni. Coś jemy. Wychodzę przed dom. Na zadeptanym śniegu duża kałuża krwi, ślady krwi są także przed domem, na korytarzu, schodach i w kuchni. Zamarzniętą krew z kałuży rozbijałem tasakiem i wiaderkiem wynosiłem w głąb ogrodu zasypując śniegiem. Pozostałe ślady krwi zmywałem ścierką. Nie wszystkie dały się usunąć. Dokończyła tego po kilku dniach Mama.
Wieczorem wróciła Mama od Ojca. Wiadomości były zasmucające. Diagnoza lekarska: Osmolona prochem lewa strona twarzy. Postrzał prawdopodobnie pociskiem kal. 9 mm. Lewej strony górnej szczęki na wysokości nosa, rozerwany pociskiem koniec języka na długości 10-15 mm. Wylot pocisku z prawej strony szczęki dolnej. Całkowita utrata słuchu ucha lewego. Wyrwane pociskiem dwa zęby zakleszczone w otworze wylotowym.
W domu była przygnębiająca atmosfera a w dodatku przeżywałem stres psychiczny i jąkałem się.
Ojciec bardzo cierpiał, szpital nie miał wystarczającej ilości leków, gdyż był to czas okupacji. Mama kupowała za swoje pieniądze w aptece Pana Seweryna Dańczaka środki znieczulające i woziła je do szpitala.
Dwa dni po strzelaninie, pomoc domowa Argemüssenowej – Hanka powiedziała Mamie, że Niemka boi się bardzo bandytów i chce natychmiast przenieść się na mieszkanie w prawym skrzydle byłego zamku. I tak się też stało. Po kilku dniach Argemüssenowie przeprowadzili się do mieszkania w czynszowej kamienicy Pana Józefa Kisielewicza, a opuszczony kurnik nadal stał w tym samym miejscu aż do końca okupacji.
Miesiąc później, z kwatery w naszym domu ale w pierwszej wersji znowu zaczęli korzystać oficerowie niemieccy. Wróciliśmy do swojego mieszkania. Wcześniej w nim, chyba poprzedni instalatorzy zdemontowali prowizoryczną instalację elektryczną.
Skutki „Napadu”
Po wszystkich tych wydarzeniach pierwszym zasadniczym problemem naszej rodziny była rehabilitacja Ojca oraz wychodzenie z silnego szoku w jakim wszyscy znajdowaliśmy się.
Po powrocie Ojca ze szpitala nastały dla nas trudne dni. Skutki postrzelenia były fatalne. Nic nie słyszał na lewe ucho, mógł spożywać tylko płynne posiłki lub rozdrobnione. Kości szczęk zrosły się z pewnym przesunięciem w wyniku czego nigdy już nie mógł używać protez. Podczas chłodów konieczne było osłanianie szalem dolnej części twarzy z uwagi na nasilające się bóle.
Uszkodzony język zmienił mowę na tyle, że musiał zrezygnować z zawodu nauczyciela. Takie to ślady pozostawił po sobie ów skromnie nazwany „postrzał w szczękę” i trzeba było z nim żyć przez następne 33 lata.
Napad ten i trwałe kalectwo Ojca nie były jedynym dramatem naszej rodziny.
Drugim największym zmartwieniem Rodziców mogło być zdekonspirowanie członka napadu Zbigniewa Larendowicza przez jedenastoletnią siostrę, świadka całego zajścia. Podstawowym dylematem było czy przypominać stale dziecku aby milczało, czy raczej samemu milczeć aby nie podtrzymywać tematu. Pierwsza prośba Rodziców „nie każą mi nic mówić” wywarła na Siostrze tak silne wrażenie, że do końca okupacji, w czasie rozmów i zabawy z koleżankami nigdy nie powiedziała ani słowa o zdarzeniu.
Wszystkie te obawy były w pełni uzasadnione a następstwa mogły być nieobliczalne bo reakcja zdekonspirowanego mogła być bardzo różna.
Okazje były różne choćby np. ta, że chodząc do szkoły siedziała w jednej ławce z córką granatowego policjanta Danusią M. Policjant był wysiedlonym z poznańskiego i posiadał nieciekawą opinię.
Z czasem, analizując przeżyty „napad” i wszystkie jego skutki coraz bardziej natarczywe stawało się pytanie: Kto strzelał do Ojca?
To już trzeci nasz dylemat.
Odpowiedź przyszła niespodziewanie jesienią 1944 r. Kazimierz Jędrzejowski – leśniczy z Brzyskiej Woli powiedział memu Ojcu „Władek, wiesz kto cię postrzelił? – Chłop z Kuryłówki PS. „Tata”.
Nie podał jednak ani nazwiska, ani bliższych danych. Dowiedziałem się o tym znacznie później. Równocześnie zaczęła narastać dyskusja na różne tematy okupacyjne. Ojciec być może coś na ten temat z kimś rozmawiał i być może o coś się też pytał, ale spotkał się z zaskakującą reakcją. Trzykrotnie został ostrzeżony przez Tadeusza Rejmana i dwukrotnie przez Tadeusza Ciska, aby na temat zajścia i postrzelenia z nikim „nie rozmawiał”. Takie było ponoć życzenie „góry”. Obaj ostrzegający byli członkami oddziału Wołyniaka, ale znali się też doskonale z racji wspólnej pasji, jaką była hodowla kolorowych gołębi.
Jednym słowem żyliśmy wówczas w okresie dramatycznych wydarzeń.
Młodzi niewiele wiedzą o leżajskich powojennych niepokojach z lat 1944-1947, kiedy to w zależności od pory dnia zmieniała się władza. Raz rządzili „oni” lub „my”, albo „my” lub „oni” w zależności od tego jak kto postrzegał lub traktował ówczesne władze. Ale to już przeszłość. Wiele wydarzeń zostało wyjaśnionych i opisanych.
Pozostały liczne znaki zapytania. Część tych pytań dotyczy między innymi opisanego „napadu”. Na przykład mglista jest do dziś wiedza o tym kto był faktycznym zleceniodawcą tego ataku. Zapewne idąc na „robotę” do mieszkania Argemüssenów ktoś na ten temat coś powiedział, doradzał czy nakazywał. Zapewne nie wyszło to od Wołyniaka jak sugeruje p. ST. Kisielewicz, gdyż napad miał miejsce w 1942 roku, a Józef Zadzierski ps. Wołynia zjawił się na terenie leżajszczyzny w maju 1943 roku. Przywiozła go z Warszawy Pani Helena Mrzygłód Czochara, a za pośrednictwem p. Władysława Rakszawskiego dotarł do obozu „Ojca Jana”. Pochodził z Wołynia i dlatego został Wołyniakiem.
Podobnie nie sensowna była informacja, że rzekomo w obronie Niemca stanął mój Ojciec i dlatego musiano strzelać do niego, to wierutne kłamstwo, gdyż w czasie napadu w domu była tylko jedynie Niemka żona Argemüssena, a w dodatku była ona na parterze, a rodzina w piwnicy.
Nasuwa się pytanie jak zrozumieć i czym wytłumaczyć strzelanie bez ostrzeżenia z odległości 1 metra prosto w twarz człowiekowi, który wychodził po schodach z lampą w ręku i nie dawał jakichkolwiek oznak agresji, a za Ojcem „gęsiego” szła żona i dziecko. Przecież przy odpowiednim ułożeniu pistoletu można było jednym strzałem zabić troje ludzi. Jakie oni stanowili zagrożenie, czym i dla kogo?
Broń strzelającego widziało i dziecko, dlatego każde słowne polecenie w zaistniałym strachu byłoby skuteczne. Idący byli w zamkniętym pomieszczeniu zdani wyłącznie na polecenie strzelającego. Czy nie można było np. wybrać mniejsze zło i strzelić w nogi?
Nikt tego zdarzenia nie oceni inaczej jak chęci pozbawienia życia.
Po strzale lampa zgasła, a zupełne ciemności wykluczyły jakąkolwiek kontrolę nad istniejącą sytuację.
Po upływie wielu lat rozmyślam czy nie powinienem zanieść parę złotych na ofiarę za duszę strzelającego. Przecież dzięki jego niecelnemu strzelaniu i błazenadzie ja i moja rodzina przeżyliśmy. Po latach wyjaśniło się, że strzelającym był Pyćko Stanisław ps. „Tata”, który mieszkał i zginął w Kuryłówce w niewyjaśnionych okolicznościach w Wielką Sobotę 31 marca 1945 roku. W tym samym dniu zginęła także Janina Oleszkiewicz Przysiężniak. Gdyby natomiast strzelano do Niemki Argemüssen to wg oświadczenia gestapowca cała nasza rodzina zostałaby na pewno pod „sąsiednią stodołą”, a podobny los spotkałby leżajskich zakładników.
Co myślał w tym czasie Zbigniew Larendowicz, kiedy w panicznym strachu po usłyszanym wystrzale zaczął dobijać się do domu natarczywym kopaniem i łomotaniem klamką drzwi wejściowych. Jakże niezrozumiałym czynem było wyprowadzenie rodziny na mróz przez kolejnego uczestnika akcji. W jakim celu kazał on zszokowanym i wystraszonym kobietom oraz rannemu Ojcu wyjść przed dom, a następnie położyć się na śniegu przy -15 st. Mrozie. Pozwolił wstać dopiero po 30 minutach. Jak czynił to nieostrożnie, bo przecież umożliwił dziecku obserwację swojej osoby i nie budzące wątpliwości rozpoznanie. Czy nie miał świadomości, że z racji przebywania w tym środowisku może zostać później rozpoznany. A on żył do końca okupacji w przekonaniu, że w sposób bezbłędny wykonał zadanie konspiracyjne. Do dnia dzisiejszego udaje, że nic nie pamięta, a w przypadku spotkania na ulicy unika wzroku. Pewne obiekcje dotyczą także taktyki działania.
Jak zrozumieć zamierzenia i zachowania uczestników „napadu” oraz ich bezpośrednich przełożonych. Zapewne musiał być jakiś plan działania i dobór ludzi choćby trochę znających partyzanckie rzemiosło. Wcześniej powstał pomysł czy aby w normalnej głowie. Czy nazwanie tego „napadu” akcją mieści się w kanonach działania polskiego ruchu oporu. Dostępna dzisiaj literatura i inne zdarzenia jakie miały miejsce nawet w Leżajsku świadczą zupełnie coś innego. I wreszcie jedno z końcowych pytań: czy tę tragedię i cierpienia musiał przeżyć mój Ojciec? Czy zachowania i działania uczestników „akcji” mieszczą się w kodeksie polskiego oficera, bo przecież w publikowanych dziś życiorysach uczestników „napadu” figurują stopnie oficerskie.
W jednym z miejscowych periodyków przeczytałem pewien wywiad, a nim bardzo ciekawe ujęcie:
„widzę na stole leżące odznaczenia, czy mógłby Pan coś o nich opowiedzieć?”
Teraz dopiero wiem do czego służy stół i przyznawane odznaczenia.
Czy jeszcze żyjący uczestnicy i współtwórcy zdarzenia zdają sobie sprawę i są świadomi, że każdy przed pożegnaniem się z ziemskim padołem płaczu winien spłacić wobec bliskich swe rzeczowe zobowiązania i moralne długi.
Jeszcze raz czytam fragment książki p. Stanisława Kisielewicza o napadzie na nasz dom. Krótko i węzłowato zapisano:
Cel akcji – zdobycie kilku karabinów u niemieckiego lokatora, akcję przeprowadzają członkowie NOW z placówek w Kuryłówce i Leżajsku. Podczas akcji postrzelono w szczękę p. Urbańskiego.
Nie ma tu żadnej analizy co do prawidłowości przebiegu napadu i oceny końcowego rezultatu, ani też odrobiny elementarnego współczucia z tytułu postrzelenia bezbronnego człowieka i doprowadzenie do tragedii całej rodziny. „Bohaterów” się nie rozlicza.
Przypomnijmy raz jeszcze ten czyn bohaterów.
W napadzie na mieszkanie Argemüssenów brało udział prawdopodobnie 11 osób, kilku z nich znam z nazwiska. Napad wymyślił i zaakceptował wg informacji p. Kisielewicza z-ca Komendanta Komendy Powiatu NOW w Leżajsku – Leon Janio „Łaski”. Wg mojej wiedzy był to Ludwik Więcław „Śląski”. W wyniku działania zdobyto (czytaj) wyniesiono prawdopodobnie 5 szt. rosyjskich karabinów.
Z prostego rachunku wynika, że dwóch uczestników niosło jeden karabin. Bez potrzeby „zdobywania informacji przez wywiad” powszechnie wiadomym było, że Argemüssenowa codziennie wychodzi z psem do miasta na około półtorej godziny, najczęściej do męża. W tym czasie w mieszkaniu przebywały tylko dwie pomoce domowe, które nie stanowiły żadnej przeszkody w wyniesieniu karabinów. Po co więc była strzelanina do Polaka? Było to działanie przypadkowe czy celowe.
Pozostaje jednak podstawowe pytanie, w jakim zakresie i w stosunku do kogo zastosowano by okupacyjne represje?
Jeden z moich rozmówców, też były członek NOW tak skwitował to zdarzenie.
Dom, na który dokonano napadu stoi na obrzeżu miasta. Od niego w tamtym czasie w odległości 60 m były szczere pola z „fińskimi dołami”, którymi można przejść niezauważalnie prawie do „chałupczańskiego lasu”.
No cóż, tyle, może tylko tyle na temat napadu i postrzelenia w szczękę.
Rodzinie pozostały tylko przykre wspomnienia. Ojciec do końca życia za każdym razem kiedy wychodził z domu nawet letnią porą osłaniał dolną część twarzy do wysokości nosa szalem. Nie czynił tego z przyjemności ani dla szpanu, ale chronił przed odczuwalnym w chłodzie prawie stałym bólem. Czy p. Kisielewicz nigdy nie spotkał Ojca na ulicy miasta i nie widział tego? Szkoda, a może zapomniał. Czy nigdy nie dotarło do Niego to co na ten temat mówiono w Leżajsku?
Prze wiele lat żyliśmy pod presją i przymusem milczenia. Tylko czasami, przeważnie w wieczory wigilijne wspominaliśmy tragiczne przeżycia Ojca Władysława Urbańskiego i całej rodziny. One to sprawiły, że „napad” nie znalazł się w lamusie zapomnianych i nieopisanych zdarzeń. Ale nie byliśmy osamotnieni w ocenie minionych wydarzeń.
Po opublikowaniu w 1998 roku własnej pracy Pt. „Pacyfikacja Leżajska w dniu 28 maja 1943” otrzymałem bogatą w treści korespondencję, w niej między innymi list od p. Stanisława Sz. Z Krakowa, który niech będzie sentencją dla zdarzenia o „wielkim napadzie” w 1942 roku.
Ja nadal koresponduję, a w tej konkretnej sprawie napisałem otwarty list do p. Kisielewicza, którego treść podaję w załączeniu.
Nikt tego zdarzenia nie oceni inaczej jak chęci pozbawienia życia.
Po strzale lampa zgasła, a zupełne ciemności wykluczyły jakąkolwiek kontrolę nad istniejącą sytuację.
Po upływie wielu lat rozmyślam czy nie powinienem zanieść parę złotych na ofiarę za duszę strzelającego. Przecież dzięki jego niecelnemu strzelaniu i błazenadzie ja i moja rodzina przeżyliśmy. Po latach wyjaśniło się, że strzelającym był Pyćko Stanisław ps. „Tata”, który mieszkał i zginął w Kuryłówce w niewyjaśnionych okolicznościach w Wielką Sobotę 31 marca 1945 roku. W tym samym dniu zginęła także Janina Oleszkiewicz Przysiężniak. Gdyby natomiast strzelano do Niemki Argemüssen to wg oświadczenia gestapowca cała nasza rodzina zostałaby na pewno pod „sąsiednią stodołą”, a podobny los spotkałby leżajskich zakładników.
Co myślał w tym czasie Zbigniew Larendowicz, kiedy w panicznym strachu po usłyszanym wystrzale zaczął dobijać się do domu natarczywym kopaniem i łomotaniem klamką drzwi wejściowych. Jakże niezrozumiałym czynem było wyprowadzenie rodziny na mróz przez kolejnego uczestnika akcji. W jakim celu kazał on zszokowanym i wystraszonym kobietom oraz rannemu Ojcu wyjść przed dom, a następnie położyć się na śniegu przy -15 st. Mrozie. Pozwolił wstać dopiero po 30 minutach. Jak czynił to nieostrożnie, bo przecież umożliwił dziecku obserwację swojej osoby i nie budzące wątpliwości rozpoznanie. Czy nie miał świadomości, że z racji przebywania w tym środowisku może zostać później rozpoznany. A on żył do końca okupacji w przekonaniu, że w sposób bezbłędny wykonał zadanie konspiracyjne. Do dnia dzisiejszego udaje, że nic nie pamięta, a w przypadku spotkania na ulicy unika wzroku. Pewne obiekcje dotyczą także taktyki działania.
Jak zrozumieć zamierzenia i zachowania uczestników „napadu” oraz ich bezpośrednich przełożonych. Zapewne musiał być jakiś plan działania i dobór ludzi choćby trochę znających partyzanckie rzemiosło. Wcześniej powstał pomysł czy aby w normalnej głowie. Czy nazwanie tego „napadu” akcją mieści się w kanonach działania polskiego ruchu oporu. Dostępna dzisiaj literatura i inne zdarzenia jakie miały miejsce nawet w Leżajsku świadczą zupełnie coś innego. I wreszcie jedno z końcowych pytań: czy tę tragedię i cierpienia musiał przeżyć mój Ojciec? Czy zachowania i działania uczestników „akcji” mieszczą się w kodeksie polskiego oficera, bo przecież w publikowanych dziś życiorysach uczestników „napadu” figurują stopnie oficerskie.
W jednym z miejscowych periodyków przeczytałem pewien wywiad, a nim bardzo ciekawe ujęcie:
„widzę na stole leżące odznaczenia, czy mógłby Pan coś o nich opowiedzieć?”
Teraz dopiero wiem do czego służy stół i przyznawane odznaczenia.
Czy jeszcze żyjący uczestnicy i współtwórcy zdarzenia zdają sobie sprawę i są świadomi, że każdy przed pożegnaniem się z ziemskim padołem płaczu winien spłacić wobec bliskich swe rzeczowe zobowiązania i moralne długi.
Jeszcze raz czytam fragment książki p. Stanisława Kisielewicza o napadzie na nasz dom. Krótko i węzłowato zapisano:
Cel akcji – zdobycie kilku karabinów u niemieckiego lokatora, akcję przeprowadzają członkowie NOW z placówek w Kuryłówce i Leżajsku. Podczas akcji postrzelono w szczękę p. Urbańskiego.
Nie ma tu żadnej analizy co do prawidłowości przebiegu napadu i oceny końcowego rezultatu, ani też odrobiny elementarnego współczucia z tytułu postrzelenia bezbronnego człowieka i doprowadzenie do tragedii całej rodziny. „Bohaterów” się nie rozlicza.
Przypomnijmy raz jeszcze ten czyn bohaterów.
W napadzie na mieszkanie Argemüssenów brało udział prawdopodobnie 11 osób, kilku z nich znam z nazwiska. Napad wymyślił i zaakceptował wg informacji p. Kisielewicza z-ca Komendanta Komendy Powiatu NOW w Leżajsku – Leon Janio „Łaski”. Wg mojej wiedzy był to Ludwik Więcław „Śląski”. W wyniku działania zdobyto (czytaj) wyniesiono prawdopodobnie 5 szt. rosyjskich karabinów.
Z prostego rachunku wynika, że dwóch uczestników niosło jeden karabin. Bez potrzeby „zdobywania informacji przez wywiad” powszechnie wiadomym było, że Argemüssenowa codziennie wychodzi z psem do miasta na około półtorej godziny, najczęściej do męża. W tym czasie w mieszkaniu przebywały tylko dwie pomoce domowe, które nie stanowiły żadnej przeszkody w wyniesieniu karabinów. Po co więc była strzelanina do Polaka? Było to działanie przypadkowe czy celowe.
Pozostaje jednak podstawowe pytanie, w jakim zakresie i w stosunku do kogo zastosowano by okupacyjne represje?
Jeden z moich rozmówców, też były członek NOW tak skwitował to zdarzenie.
Dom, na który dokonano napadu stoi na obrzeżu miasta. Od niego w tamtym czasie w odległości 60 m były szczere pola z „fińskimi dołami”, którymi można przejść niezauważalnie prawie do „chałupczańskiego lasu”.
No cóż, tyle, może tylko tyle na temat napadu i postrzelenia w szczękę.
Rodzinie pozostały tylko przykre wspomnienia. Ojciec do końca życia za każdym razem kiedy wychodził z domu nawet letnią porą osłaniał dolną część twarzy do wysokości nosa szalem. Nie czynił tego z przyjemności ani dla szpanu, ale chronił przed odczuwalnym w chłodzie prawie stałym bólem. Czy p. Kisielewicz nigdy nie spotkał Ojca na ulicy miasta i nie widział tego? Szkoda, a może zapomniał. Czy nigdy nie dotarło do Niego to co na ten temat mówiono w Leżajsku?
Prze wiele lat żyliśmy pod presją i przymusem milczenia. Tylko czasami, przeważnie w wieczory wigilijne wspominaliśmy tragiczne przeżycia Ojca Władysława Urbańskiego i całej rodziny. One to sprawiły, że „napad” nie znalazł się w lamusie zapomnianych i nieopisanych zdarzeń. Ale nie byliśmy osamotnieni w ocenie minionych wydarzeń.
Po opublikowaniu w 1998 roku własnej pracy Pt. „Pacyfikacja Leżajska w dniu 28 maja 1943” otrzymałem bogatą w treści korespondencję, w niej między innymi list od p. Stanisława Sz. Z Krakowa, który niech będzie sentencją dla zdarzenia o „wielkim napadzie” w 1942 roku.
Ja nadal koresponduję, a w tej konkretnej sprawie napisałem otwarty list do p. Kisielewicza, którego treść podaję w załączeniu.
***
Leżajsk, kwiecień 2009 LIST OTWARTY
Do
Pana Stanisława Kisielewicza
w Łodzi
Ku memu całkowitemu zaskoczeniu, po naszej korespondencji w sprawie pacyfikacji Leżajska, nie spodziewałem się jakiegokolwiek ponownego kontaktu tym bardziej odwiedzin Pana Mirosława W. Przekazał m Pańską publikację Pt. „Od Leżajska do Łodzi – Wspomnienia członka NOW w Leżajsku”.
Była to bardzo serdeczna rozmowa, trafiliśmy na podatny grunt do wspomnień i dyskusji. Wiele przyjemności sprawiła napisana dedykacja i załączony Pański list. Z racji swojej treści rozbudził we mnie nadzieję, że może spełni się moje życiowe marzenie, że w końcu dowiem się, wiele albo wszystko o postrzeleniu mojego Ojca w czasie „napadu” na niemiecką firmę "Gebauer".
Dotychczas sprawa ta i jej okoliczności otoczone były zawsze „zmową milczenia”. Było to spowodowane w pierwszym etapie tajemnicą działań konspiracyjnych w czasie niemieckiej okupacji, później do roku 1947 ordynarnym wymuszonym „szantażem”. Władza, która była sprawcą „napadu” i nieszczęścia mojego Ojca, komenda powiatu leżajskiego NOW pod kierownictwem p. Ludwika Więcława „Śląskiego” skompromitowała się za „napad” w oczach nie tylko leżajskiego społeczeństwa.
Słusznie generalnie zbesztana za nieudolność przez swoich przełożonych czyniła wszystko, aby o zdarzeniu zapomniano. Skutecznie doprowadzono do tego, że o wyciszonej szantażem sprawie, za wyjątkiem sporadycznych prywatnych rozmów w naszej rodzinie nikt nic nie mówił i nie napisał.
Pan pierwszy w cytowanej publikacji opisał zdarzenie w sposób całkowicie nieodpowiedzialny. „Pisano i udawano, że nic nie wiedziano”.
Ostatni Pana list z 10 listopada 2008 roku będący odpowiedzią na konkretne pytania, które przesłałem w imieniu mojej Siostry, żyjącego świadka zdarzenia zostały uznane za przykre i niemiłe. A nam nie jest przykro? Jak mógł tak napisać poważny wiekiem leżajszczanin znający sprawę z autopsji, a z racji zajmowanego kierowniczego stanowiska w organizacji, która była sprawcą „napadu” też moralnie za to odpowiedzialny.
Czy piszący o „napadzie” nigdy w latach 1943-1945 nie spotkał na ulicy „postrzelonego w szczękę” i nie widział jego skutków?
Drugie Pańskie wydanie „Od Leżajska do Łodzi” ukazało się już bez podtytułu „Wspomnienia członka NOW w Leżajsku”. Czy oby już jakieś osobiste refleksje i może choć trochę wstydu za hańbiące czyny organizacyjnych „kolegów”.
Wyjechał Pan z Leżajska w 1945 roku. Tylko kontakt z różnymi ludźmi środowiska umożliwia poznanie tych dobrych i złych stron miejscowych zdarzeń. Było ich wiele. Mnie interesowały i te, o których mówiono szeptem, ogródkowo i nie z każdym.
Niewiarygodne są pisane i udzielane informacje „byłem prześladowany”? to jak można było równocześnie studiować lub pracować na kierowniczym stanowisku? Wszystkie były z partyjnego nadania. Każdy kto choć trochę popsuł krwi „nowej władzy” – ujawniał się, był amnestionowany, karany sądownie, podpisywał lojalkę lub był współpracownikiem.
Uszło Panu uwadze wiele różnych leżajskich spraw, komentowanych łagodnie i brzydko. Wymarło już to pokolenie, które znało, pamiętało i z różnych racji wspominało też ludzi, którzy mieli „brudne ręce”. Młodych to już nie interesuje, nie chcą wierzyć, że tak mogło być.
Czasem ktoś stanie na leżajskim cmentarzu, nad grobem, przeczyta epitafium i z różnych przyczyn rzuci nawet głośno wiązankę przykrych słów.
Wymieniający w 1987 roku słup w płocie obok drzwi wejściowych do „kwatery na Wygodzie” znalazł obok niego wsunięty w ziemię niczym nie zabezpieczony zupełnie zardzewiały pistolet. Znając tamtejszych „lokatorów” można się pokusić ustalić kto mógł być jego właścicielem i dlaczego tak się go pozbyto. Może w/w pistolet zdobyto też w akcji po postrzeleniu w szczękę.
Nie poszkodowany uczestnik tragicznego „na Wygodzie” zdarzenia Stanisław Białkowski „Tomek” opowiadał:
Było już po godzinie policyjnej jak „zakończyliśmy zebranie” – odważni poszli do domu, pozostali poszli spać ze znanymi skutkami.
Wymieniony w Pana publikacji p. Tadeusz Jurzyniec „Franciszek”, który miał przejąć obowiązki „Kuby” po jego aresztowaniu, w swojej biografii opublikowanej w biuletynie Polskiego Związku Inżynierów i Techników Budownictwa we Wrocławiu ani słowem nie wspomina o swojej działalności w leżajskim NOW?
Czy wstyd za kolegów?
Ja nie czuję się obrażony tylko zawiedziony po zapowiedziach Pańskiej koleżeńskiej szczerej korespondencji i wspomnień. Na koniec zapytuję tylko komu i po co potrzebna była ta „błazenada”.
Czytelnik może zapytać dlaczego taka forma listu. Odpowiedź jest prosta. W Leżajsku Pana Czytelnicy czytają i będą czytać publikację „Od Leżajska do Łodzi”. Moi czytelnicy niech też dowiedzą się jaka jest pisarska arogancja, a jaka jest rzeczywistość.
w Łodzi
Ku memu całkowitemu zaskoczeniu, po naszej korespondencji w sprawie pacyfikacji Leżajska, nie spodziewałem się jakiegokolwiek ponownego kontaktu tym bardziej odwiedzin Pana Mirosława W. Przekazał m Pańską publikację Pt. „Od Leżajska do Łodzi – Wspomnienia członka NOW w Leżajsku”.
Była to bardzo serdeczna rozmowa, trafiliśmy na podatny grunt do wspomnień i dyskusji. Wiele przyjemności sprawiła napisana dedykacja i załączony Pański list. Z racji swojej treści rozbudził we mnie nadzieję, że może spełni się moje życiowe marzenie, że w końcu dowiem się, wiele albo wszystko o postrzeleniu mojego Ojca w czasie „napadu” na niemiecką firmę "Gebauer".
Dotychczas sprawa ta i jej okoliczności otoczone były zawsze „zmową milczenia”. Było to spowodowane w pierwszym etapie tajemnicą działań konspiracyjnych w czasie niemieckiej okupacji, później do roku 1947 ordynarnym wymuszonym „szantażem”. Władza, która była sprawcą „napadu” i nieszczęścia mojego Ojca, komenda powiatu leżajskiego NOW pod kierownictwem p. Ludwika Więcława „Śląskiego” skompromitowała się za „napad” w oczach nie tylko leżajskiego społeczeństwa.
Słusznie generalnie zbesztana za nieudolność przez swoich przełożonych czyniła wszystko, aby o zdarzeniu zapomniano. Skutecznie doprowadzono do tego, że o wyciszonej szantażem sprawie, za wyjątkiem sporadycznych prywatnych rozmów w naszej rodzinie nikt nic nie mówił i nie napisał.
Pan pierwszy w cytowanej publikacji opisał zdarzenie w sposób całkowicie nieodpowiedzialny. „Pisano i udawano, że nic nie wiedziano”.
Ostatni Pana list z 10 listopada 2008 roku będący odpowiedzią na konkretne pytania, które przesłałem w imieniu mojej Siostry, żyjącego świadka zdarzenia zostały uznane za przykre i niemiłe. A nam nie jest przykro? Jak mógł tak napisać poważny wiekiem leżajszczanin znający sprawę z autopsji, a z racji zajmowanego kierowniczego stanowiska w organizacji, która była sprawcą „napadu” też moralnie za to odpowiedzialny.
Czy piszący o „napadzie” nigdy w latach 1943-1945 nie spotkał na ulicy „postrzelonego w szczękę” i nie widział jego skutków?
Drugie Pańskie wydanie „Od Leżajska do Łodzi” ukazało się już bez podtytułu „Wspomnienia członka NOW w Leżajsku”. Czy oby już jakieś osobiste refleksje i może choć trochę wstydu za hańbiące czyny organizacyjnych „kolegów”.
Wyjechał Pan z Leżajska w 1945 roku. Tylko kontakt z różnymi ludźmi środowiska umożliwia poznanie tych dobrych i złych stron miejscowych zdarzeń. Było ich wiele. Mnie interesowały i te, o których mówiono szeptem, ogródkowo i nie z każdym.
Niewiarygodne są pisane i udzielane informacje „byłem prześladowany”? to jak można było równocześnie studiować lub pracować na kierowniczym stanowisku? Wszystkie były z partyjnego nadania. Każdy kto choć trochę popsuł krwi „nowej władzy” – ujawniał się, był amnestionowany, karany sądownie, podpisywał lojalkę lub był współpracownikiem.
Uszło Panu uwadze wiele różnych leżajskich spraw, komentowanych łagodnie i brzydko. Wymarło już to pokolenie, które znało, pamiętało i z różnych racji wspominało też ludzi, którzy mieli „brudne ręce”. Młodych to już nie interesuje, nie chcą wierzyć, że tak mogło być.
Czasem ktoś stanie na leżajskim cmentarzu, nad grobem, przeczyta epitafium i z różnych przyczyn rzuci nawet głośno wiązankę przykrych słów.
Wymieniający w 1987 roku słup w płocie obok drzwi wejściowych do „kwatery na Wygodzie” znalazł obok niego wsunięty w ziemię niczym nie zabezpieczony zupełnie zardzewiały pistolet. Znając tamtejszych „lokatorów” można się pokusić ustalić kto mógł być jego właścicielem i dlaczego tak się go pozbyto. Może w/w pistolet zdobyto też w akcji po postrzeleniu w szczękę.
Nie poszkodowany uczestnik tragicznego „na Wygodzie” zdarzenia Stanisław Białkowski „Tomek” opowiadał:
Było już po godzinie policyjnej jak „zakończyliśmy zebranie” – odważni poszli do domu, pozostali poszli spać ze znanymi skutkami.
Wymieniony w Pana publikacji p. Tadeusz Jurzyniec „Franciszek”, który miał przejąć obowiązki „Kuby” po jego aresztowaniu, w swojej biografii opublikowanej w biuletynie Polskiego Związku Inżynierów i Techników Budownictwa we Wrocławiu ani słowem nie wspomina o swojej działalności w leżajskim NOW?
Czy wstyd za kolegów?
Ja nie czuję się obrażony tylko zawiedziony po zapowiedziach Pańskiej koleżeńskiej szczerej korespondencji i wspomnień. Na koniec zapytuję tylko komu i po co potrzebna była ta „błazenada”.
Czytelnik może zapytać dlaczego taka forma listu. Odpowiedź jest prosta. W Leżajsku Pana Czytelnicy czytają i będą czytać publikację „Od Leżajska do Łodzi”. Moi czytelnicy niech też dowiedzą się jaka jest pisarska arogancja, a jaka jest rzeczywistość.